"Szczególną cechą marańskiej auto-diagnozy Derridy jest obecne w niej pragnienie świadomego wzięcia na siebie kondycji uniwersalnego marana, która jawiłaby się jako szansa i okazja, a nie jako przekleństwo i wieczna tragedia. Jest to cecha tyleż szczególna, ileż tajemnicza: wśród tych rozproszonych po świecie jednostek i ich resztkowych wspólnot, które zwą się marranes, Derridiańska afirmacja tworzy odosobnioną party of one. Bo kto właściwie chciałby utożsamiać się z 'wieprzami', pogardzanymi tak przez 'prawdziwych chrześcijan', jak i przez 'prawdziwych Żydów'? Co mogłoby jawić się jako atrakcyjne w losie tych anusim - po hebrajsku: 'przymuszonych' - których postawiono przez straszliwym wyborem: albo śmierć, jeśli chcieliby wytrwać przy starej wierze, albo przeżycie, ale tym razem w nowej, chrześcijańskiej, religii? Potraktowani z bezprzykładnym okrucieństwem przez iberyjskich władców, ale i otoczeni nieufnością przez żydowskie wspólnoty, które, choć niewolne od współczucia, stopniowo traciły zainteresowanie dla 'odszczepieńców', w najlepszym razie rezerwując dla nich miano 'Żydów potencjalnych' - marani wylądowali na ruchomych piaskach ziemi niczyjej, trzymając się jedynej rzeczy, jaka im pozostała: nagiego życia. Nic więc dziwnego, że Alberto Moreiras, badacz latyno-amerykańskiego marranismo, maluje kondycję marańską w ponurych barwach z Agambenem w tle:
>>Marrano nie jest czymś bądź kimś, ale raczej czymś, co się komuś przydarza: nazywają cię maranem i to jest obraza, stygmat podwójnego wykluczenia. To następstwo radykalnego (w istocie śmiertelnego) wykluczenia z tożsamości. Ktokolwiek zostaje nazwany maranem, musi to przełknąć, nawet - a raczej, zwłaszcza - jeśli nie zgadza się z obraźliwą intencją ukrytą w tym akcie nominacji. Maran może odrzucić konotacje oskarżające go o to, że jest świnią i degeneratem, ale mimo to musi zrozumieć, że obraz marana w oczach innego zawiera wykluczenie z hegemonii i z politycznej gry, gdzie maran obsadzony jest w roli abiektu jako outsider i wyrzutek, którego można zabić bezkarnie poza kategoriami morderstwa czy ofiary - dokładnie tak, jak to sobie wyobraża Giorgio Agamben<<.
W ujęciu Moreirasa maran byłby wiecznym abiektem w sensie Julii Kristevy: zewnętrzem nieprzyswajalnym przez system symboliczny, a przez to budzącym lęk i grozę. Byłby też najbardziej pogardzanym - kto wie, czy nie wzorcowym - homo sacer, wyrzuconym poza nawias życia kulturowego (bios) i niosącym jedynie nic nie warte, unlebeswertig, nagie życie, które każdy należący do porządku symbolicznego może zabić, nie narażając się przy tym na karę. A mimo to Derrida naciska na nazywanie siebie, w pierwszej osobie, maranem - istotą 'niższą niż proch'. Dlaczego?
Z pomocą w odpowiedzi przychodzi Hélène Cixous, długoletnia przyjaciółka Derridy, a także 'sekretna towarzyszka' jego marańskich dociekań, pochodząca z Oranu, gdzie wyrosła w podobnej 'żydowsko-nieżydowskiej' atmosferze: nitakiejnisiakiej, albo, jak u Derridy, une sorte. Zdaniem Cixous, tak jak Kafka wyraził kiedyś 'życzenie, by być Indianinem' - pragnienie, by pozostać wiecznym dzieckiem, które jeździ na kuble i cieszy się wolnością swojej własnej prerii - Derrida ma podobne życzenie: jego Wunsch to powiedzieć wielkie tak, tak (oui, oui) swojej marańskiej kondycji i dzięki magicznemu zabiegowi afirmacji odwrócić ją na swoją korzyść. Chce więc odnaleźć swoją własną prerię w przestrzeni, którą oko innego widzi jedynie jako ciasną kładkę 'podwójnego wykluczenia'; chce odnaleźć niewidzialną dla innych 'nad-prędkość', dzięki której będzie mógł uwolnić się od stacjonarnych tożsamości, które fiksują, spowalniają i ukorzeniają; chce stać się wyrzutkiem, wykluczonym z politycznych gier tożsamościowych - nie po to jednak, by się narazić, po agambenowsku, na bezkarną śmierć, ale po to, by odkryć możliwość 'większego życia' poza systemem symbolicznych kar i nagród. W poetyckim opisie Cixous to pragnienie, by stać się maranem, nachodzi Derridę nagle, w intensywnym śnie, kiedy to marzy on o frenetycznym biegu przed siebie - bez powodu i celu, i nie tylko bez poczucia tożsamości, ale też bez poczucia, że powinien ją mieć, by się kiedyś 'samemu odnaleźć'. Tak dla Derridy, jak dla Kafki, ten wielki bieg nie jest ani ucieczką w panice (przed starą tożsamością), ani śpieszeniem do celu (nowej tożsamości). To raczej czysty bieg: obraz nowego życia bez przynależenia:
'Gdyby można było być maranem - co jest jak życzenie, by stać się Indianinem - nachodzi go nagle pewnego poranka we śnie, dziwny napad podobny do tego, którego doświadczył Kafka, ten Wunsch, Indianer zu werden. [...] czym jest maran, jak można się nim stać, trzeba najpierw tego chcieć - i natychmiast, już jedzie na kuble po strumieniu, który udaje Jordan, jego ciało drżące od dreszczy, jakby naprawdę galopował na koniu, ku punktowi przejścia między jedną stroną a drugą, ten strumień robi się jak morze, całe czerwone - i jedzie dalej, szybciej niż pragnienie, szybciej niż sama możliwość, aż w końcu odrzuca wodze, bo nie ma już żadnych wodzy [...]. To zawsze było słowo, fuga i furia ciała duszy, duszy przejętej przez ciało, zaczarowanej, coraz bardziej obcej i sekretnej, i tak to się kończy, kiedy ta już wcale nie pamięta, że zapomniała, gdzie by to było, gdzie mogłaby siebie odnaleźć. Dzięki tej nad-prędkości on się wciąż za siebie podstawia, staje się swoim własnym substytutem. Na krańcach snu on się maranuje. Żydo-ersatz. We śnie wierzy, że jest dziecięciem ludu nitakiegonisiakiego'.
(...) Pragnienie, by stać się maranem, jest więc analogiczne do tego, które Derrida objawia w zakończeniu eseju o voyous: 'Wyrzutek, którym jestem'. Voyous, czyli wyrzutki, które w wizji Derridy stają się nowymi obywatelami 'demokracji, która nadejdzie [...], istotnie noszą znajome już cechy uniwersalnych maranów:
'Albowiem słowo voyou samo jest słowem podejrzanym, tak jak voyou jest podejrzaną figurą. To typ spod ciemnej gwiazdy, niejasny i wątpliwy, o podejrzanym pochodzeniu (jak to się mawia o fałszywych pieniądzach, które jedynie uchodzą za prawdziwe). Tu zawsze chodzi o podejrzane, niejasne i mieszane pochodzenie: o dziwne alliage i alianse, w którym zawsze pobrzmiewa nuta oskarżenia [alligare]'.
Maran, typ spod ciemnej gwiazdy i obywatel półświatka, człowiek bez imienia i przodków, pomieszany, nieczysty, fałszujący siebie i pieniądze, uprawiający kontrabandę, żyjący w wiecznym cieniu - ba, wręcz wysłannik otchłani i nicości.
(...) 'Pragnienie bycia maranem' można więc traktować jako równoznaczne z pragnieniem innej uniwersalizacji, której istotą jest postawa meta-tożsamościowa, zakładająca dystans wobec wszelkiej formy ścisłej identyfikacji. Maran - świnia, voyou [łotrzyk], ciemny typ znikąd, który wciela w siebie to, co 'zdewiowane, bezprawne, nielogiczne, czy wręcz amoralne' - to odrzucony kamień, na którym nowoczesność, mniej lub bardziej bezwiednie, buduje swój niekanoniczny 'nowy kościół'. (...) Derrida puszcza wodze 'obiektywnej fantazji' i kreśli obraz 'nadchodzącej demokracji' jako przeciw-instytucjonalnej voyoucracy, którą rządzi 'inne prawo', prawo nie całkiem legalne:
'Voyoucracy to korumpująca siła ulicy, nielegalna i poza prawna, która w końcu przybiera formę rządów delikwenckich, jednocześnie zorganizowanych i tajnych. Staje się wirtualnym państwem tych wszystkich, którzy reprezentują zasadę nieporządku - zasadę nie anarchicznego chaosu, lecz nieporządku ustrukturyzowanego, spisku i konspiracji, planowanej subwersji wobec ładu publicznego. [...] Voyoucracy jest więc zasadą nieporządku, a tym samym zagrożeniem dla ładu publicznego, lecz jako cracy reprezentuje już coś więcej niż tylko luźny zbiór pojedynczych 'delikwentów'. To zasada nieporządku jako porządku zastępczego (trochę jak w tajnym stowarzyszeniu, sekcie albo bractwie wolnomularskim). [...] Voyoucracy stanowi i instytucjonalizuje pewien rodzaj przeciw-władzy oraz przeciw-obywatelstwa'."
A. Bielik-Robson, Marrańska Pascha Derridy. Zdrada, wygnanie, przeżycie, nietożsamość, Kraków, Budapeszt, Syrakuzy 2022.