sobota, 26 października 2024

'Pierdolą mnie watahy menszczyzn, przechodzą przeze mnie całe kontynenty'. Schizoanaliza lęków migracyjnych

"G. Deleuze: Wyszliśmy od uczucia – używam tego słowa celowo – ale i od wiedzy, że z psychoanalizą jest coś nie tak, że stała się ona pewną niekończącą się historią, która kręci się wokół samej siebie. Weźmy na przykład kwestię tego, jak psychoanaliza definiuje zdrowienie. Zdrowienie stało się tu znów niekończącym się procesem, w którym zarówno pacjent jak i lekarz kręcą się wkoło – koło, które, bez względu na wprowadzane modyfikacje, pozostaje kołem edypalnym. Zaczyna się tu od zachęty: proszę mówić, ale ostatecznie chodzi zawsze o ojca i matkę. Odniesienia wyłaniają się zawsze wokół osi edypalnej. Można powtarzać, że to nie jest kwestia rzeczywistego ojca i rzeczywistej matki, że chodzi tu raczej, nie wiem, o pewną strukturę nadrzędną czy coś takiego, że to kwestia porządku symbolicznego, że nie należy tego czytać na poziomie wyobrażeniowym – mimo wszystko jednak pozostaje się tu w granicach dyskursu, w którym pacjent jest po to, by mówić o ojcu i matce, a analityk słucha go i rozumie w kategoriach ojca i matki. To właśnie problemy, z których Freud, z pewnym niepokojem, zaczął zdawać sobie sprawę pod koniec życia: z psychoanalizą jest coś nie tak, coś zostało tu zablokowane. Psychoanaliza staje się, zaczął zauważać Freud, niekończącą się opowieścią, niekończącą się terapią, prowadzącą donikąd. Lacan był pierwszym, który wskazał, do jakiego stopnia należało zakwestionować pewne rzeczy. Jego odpowiedzią był dogłębny powrót do Freuda. My postąpiliśmy przeciwnie: wyszliśmy od wrażenia, że psychoanaliza znalazła się w zamkniętym kręgu familializmu, reprezentowanego przez Edypa. I tu dzieje się coś bardzo niepokojącego. Mimo że psychoanaliza zmieniła swoje metody, to zaraz wróciła na ścieżki najbardziej klasycznej psychiatrii. Michel Foucault wspaniale to wykazał. To właśnie w XIX wieku psychiatria zasadniczo powiązała szaleństwo z rodziną. Psychoanaliza zreinterpretowała tę więź, ale, co uderzające, sama ta więź pozostała nieruszona. I nawet antypsychiatria, która otwiera tak rewolucyjne i nowe kierunki terapii, obstaje przy tym zestawieniu szaleństwo-rodzina. Mówi się o psychoterapii rodzinnej. Znaczy to, że ciągle szukamy fundamentalnego wytłumaczenia zaburzeń mentalnych wśród determinacji rodzinnych typu mama-tata. I ostatecznie niewiele zmienia, że determinacje te są rozumiane w sposób symboliczny, jak funkcja symboliczna ojca czy funkcja symboliczna matki.

Myślę, że każdy zna wspaniały tekst tego obłąkańca, jak go nazywano, sędziego Schrebera. Pamiętniki sędziego Schrebera, nieważne czy nazwiemy go paranoikiem czy schizofrenikiem, roją się od rasowych, rasistowskich czy historycznych majaczeń. Schreber zmyśla kontynenty, kultury, rasy. Mamy do czynienia z dziwacznym rojeniem opartym na politycznych, historycznych i kulturowych treściach. Kiedy jednak przechodzimy do komentarza Freuda, cała ta warstwa odniesień znika, zostaje zgnieciona pod ciężarem odniesienia do ojca, o którym Schreber nawet nie wspomina! Psychoanalitycy powiedzą, że skoro nie wspomina, to właśnie to musi być ważne. My powiemy jednak, że nie spotkaliśmy się nigdy ze schizofrenicznym majaczeniem, które nie byłoby przede wszystkim rasowe, rasistowskie, polityczne, które nie rozbiegałoby się we wszystkie kierunki historii, nie obsadzałoby się w elementach kultury, nie opowiadało o kontynentach, królestwach, itd. My mówimy, że problem majaków nie jest problemem rodzinnym i że jeśli w ogóle dotyczy ojca i matki to tylko bardzo drugorzędnie. Prawdziwy problem dotyczy raczej nieobliczalnego przejścia między biegunem, jak by to powiedzieć, reakcyjnym lub wręcz faszystowskim, typu: ja należę do rasy wyższej, które w przypadku paranoicznych majaczeń powtarza się zawsze, a biegunem rewolucyjnym: Rimbaud, który orzeka „zawsze byłem niższą rasą”390. Nie ma takich majaków, które zamiast obsadzać się w historii, odtwarzałyby bzdury w rodzaju mama-tata. Zatem nawet na poziomie terapii i zdrowienia – zakładając, że chodzi o chorobę psychiczną – jeśli nie bierzemy pod uwagę historycznych odniesień uwidoczniających się w majakach i zadowalamy się kręceniem się wkoło między ojcem symbolicznym a ojcem wyobrażeniowym, to uprawiamy ostatecznie jedynie familializm i pozostajemy w ramach najbardziej tradycyjnej psychiatrii.

Oto przykładowy przypadek. Do gabinetu przychodzi kobieta. Wyjaśnia, że przyjmuje środki uspokajające. Prosi o szklankę wody. Następnie mówi: „Rozumie pan, jestem osobą o pewnej kulturze, skończyłam studia, bardzo lubię czytać, ale… aktualnie prawie cały czas płaczę. Nie mogę znieść metra. Kiedy tylko coś czytam, zaraz płaczę… Oglądam telewizję, widzę obrazy z Wietnamu, nie mogę już tego wytrzymać…”. Terapeuta pochrząkuje. Kobieta mówi dalej: „działałam w ruchu oporu, trochę, byłam listonoszką”. Terapeuta prosi o wyjaśnienie. „No tak, nie rozumie pan doktor? Szłam do kawiarni i pytałam na przykład: czy jest coś dla René? I dostawałam list do przekazania…” Terapeuta na dźwięk imienia René budzi się: „dlaczego mówi pani o René?” Cała historia po raz pierwszy zyskuje jego zainteresowanie. Dotąd kobieta mówiła o metrze, Hiroszimie, Wietnamie, o efekcie, jaki to wszystko miało na jej ciało, o swojej skłonności do płaczu. Terapeuta ma jednak tylko jedno pytanie: „René…, René… z czym kojarzy się to imię, René...?” René, czyli ktoś, kto się odrodził (re-né)? Chodzi o odrodzenie, renesans? Ruch oporu nie mówi lekarzowi niczego, ale renesans, odrodzenie, tu wracamy już na uniwersalne tory archetypu: „Pani chce się odrodzić!” Lekarz wreszcie się odnajduje, to w końcu jego kontekst. I zmusza pacjentkę, by opowiedziała o swoim ojcu i matce. 

To zasadniczy punkt naszej książki, zasadniczy i bardzo konkretny. Psychiatrzy i psychoanalitycy nigdy nie poświęcili należytej uwagi urojeniom. Wystarczy posłuchać jakiegokolwiek urojonego dyskursu: to Ruscy powzięli się na mnie, i Chińczycy, nie mam już śliny, wyruchali mnie w metrze, wszędzie roi się od mikrobów i plemników. To wina Franco, Żydów, maoistów: rojenie przemierzające całe pole społeczne. Dlaczego stosunek podmiotu do idei Chińczyka, czarnoskórego, białego, do idei cywilizacji, krucjat, metra, miałby pozostać bez związku z seksualnością? Psychiatrzy i psychoanalitycy nie rozumieją z tego absolutnie nic, a mimo to żałośnie bronią swoich nie dających się utrzymać pozycji. Kasują wszelkie nieświadome treści za pomocą przygotowanego zestawu bazowych wypowiedzeń: „Mówi pani o Chińczykach, co jednak z pani ojcem? – Mój ojciec nie był Chińczykiem. – Więc może któryś kochanek?…” Wykonuje się tu podobną represyjną robotę, jak sędzia w procesie Angeli Davis, oznajmiający, że „jej zachowanie da się zrozumieć tylko przez fakt, że była zakochana”. A co jeśli przeciwnie, libido Angeli Davis było właśnie libidem społecznym, rewolucyjnym? I jeśli Davis była zakochana właśnie dlatego, że była rewolucyjna? 

Oto, co chcemy powiedzieć psychiatrom i psychoanalitykom: nie macie pojęcia czym jest urojenie, niczego nie zrozumieliście. Jeśli nasza książka ma sens to przede wszystkim dlatego, że wychodzi w momencie, w którym wielu ludzi powoli się domyśla, że maszyna psychoanalityczna przestała działać. Dzisiejsze pokolenie zaczyna mieć serdecznie dość psychoanalitycznych schematów na każdą okazję – Edyp i kastracja, wyobrażone i symboliczne – które systematycznie wymazują wszelkie społeczne, polityczne i kulturowe treści problemów psychicznych.

(...) Psychoanaliza jest maszyną prefabrykowaną, od początku skonstruowaną tak, by powstrzymać ludzi od mówienia, czyli produkowania wypowiedzeń, które korespondują z nimi i z wypowiedzeniami grup, z którymi ludzie ci są powiązani. Kiedy poddajemy się analizie, mamy wrażenie, jakbyśmy rzeczywiście zaczęli mówić. I możemy sobie mówić, skoro maszyna analityczna jest skonstruowana tak, aby usunąć wszelkie warunki możliwości jakiegokolwiek prawdziwego wypowiedzenia. Cokolwiek powiemy, zostaje to pochwycone przez pewien system obrotowych bramek, maszynę interpretacyjną, w której pacjent nigdy nie ma dostępu do tego, co naprawdę chce powiedzieć. Pragnienie lub rojenie, (które na głębszym poziomie są jednym i tym samym), pragnienio-rojenie jest z natury libidinalnym obsadzeniem pewnego pola historycznego czy społecznego w ich całości. To, o czym się roi to klasy, ludy, rasy, masy, watahy... Psychoanaliza, operując pewną maszyną rozrywającą, podporządkowuje sobie dawny kod. Edyp, kastracja, powieść rodzinna – to elementy tego kodu. Najbardziej sekretne treści rojeń, te wszystkie dryfy w polu historycznym i społecznym zostaną tu złamane w taki sposób, żeby żadne urojone wypowiedzenie związane z zaludnianiem nieświadomego nie przedostało się przez tryby maszyny analitycznej. Twierdzimy, że schizofrenik ma problem nie z rodziną, nie z rodzicami, ale z całymi ludami, populacjami i plemionami. Twierdzimy, że nieświadomość nie jest kwestią pokoleniowej przynależności czy genealogii rodzinnej, ale populacji globalnej i że to wszystko właśnie okazuje się przez maszynę analityczną unicestwione. Podam tylko dwa przykłady: słynny sędzia Schreber, którego rojenia dotyczą niemal wyłącznie historii, wojen i ras. Freud nie bierze nic z tego pod uwagę i sprowadza obłęd swego pacjenta wyłącznie do jego relacji z ojcem. Drugi przykład to człowiek od wilków. Śni on o sześciu czy siedmiu wilkach, co z definicji stanowi watahę, czyli pewien typ grupy – Freud jednak myśli tylko o tym, jak przetrzebić tę wielość i wszystko sprowadzić do tylko jednego wilka, z konieczności odpowiadającego ojcu. Wszelkie zbiorowe wypowiedzenie pragnienia, które mogłoby dojść do głosu w rojeniach człowieka od wilków, zostaje zmiażdżone. Człowiek od wilków nie będzie miał możliwości wygłosić ani nawet sformułować żadnego z wypowiedzeń, które brałyby się z jego najgłębszych poziomów.

(...) Tak naprawdę tym, co w każdym z nas wytwarza wypowiedzi, nie jesteśmy my sami, w sensie podmiotów – to coś zupełnie innego, to wielości, masy i watahy, ludy i plemiona, zbiorowe układy, które przez nas przebiegają, które są wewnątrz nas, których jednak nie znamy, właśnie dlatego, że stanowią część samej naszej nieświadomości. Zadaniem prawdziwej analizy, analizy anty-psychoanalitycznej, jest odkrycie tych zbiorowych układów wypowiedzenia, tych kolektywnych splotów, tych ludów, które żyją w nas i każą nam mówić i które popychają nas do wytwarzania wypowiedzeń. To w tym sensie przeciwstawiamy całe pole eksperymentowania, eksperymentowania samotnego lub w grupie, wszelkim aktywnościom psychoanalitycznej interpretacji.

(...) Moje (...) twierdzenie, mówiąc w skrócie, celuje w dość szczególny stosunek sił, jaki ustanawia psychoanaliza. Wydana niedawno książka Castela, Le Psychanalysme, dość dobrze to pokazuje. Ten stosunek sił zawiązuje się w formie kontraktu – szczególnie wątpliwej liberalno-burżuazyjnej relacji, następnie dochodzi do „przeniesienia”, a potem kulminacji: zamilknięcia analityka. Bowiem jego zamilknięcie jest największą, a tak naprawdę najgorszą interpretacją. Psychoanaliza nie jest całkiem głucha – dosłyszała tu i ówdzie jakieś zbiorowe wypowiedzenia, dotyczące kastracji, braku, rodziny i wszystkie pod kapitalistyczne dyktando, a teraz próbuje przerobić ten lichy zbiór kapitalistycznych z ducha wypowiedzeń na indywidualne wypowiedzi samych pacjentów. Twierdzimy, że trzeba postępować dokładnie na odwrót, to znaczy wychodząc od rzeczywistych indywidualnych wypowiedzeń, stwarzać ludziom warunki, także warunki materialne, do wytwarzania wypowiedzeń własnych, by mogli odkryć rzeczywiście wytwarzające je układy zbiorowe.

Moje ostatnie twierdzenie jest takie, że jeśli chodzi o nas, to nie chcemy też podłączać się do żadnego rodzaju usiłowań, wpisujących się w perspektywę freudo- -marksistowską. A to z dwóch powodów. Pierwszy jest taki, że ostatecznie wszelka freudo-marksistowska inicjatywa sprowadza się, mówiąc ogólnie, do postulatu powrotu do źródeł, to znaczy świętych tekstów, ksiąg Freuda i Marksa. Nasz punkt wyjścia jest całkowicie różny: nie zwracamy się do świętych ksiąg, które trzeba by do- lub odinterpretować, ale odnosimy się raczej do sytuacji takiej, jaka jest – sytuacji aparatu biurokratycznego w marksizmie, aparatu biurokratycznego w psychoanalizie, podejmujemy próbę ich wywrócenia. Marksizm i psychoanaliza, na dwa różne sposoby, przemawiają w imieniu pewnego rodzaju pamięci, pewnej kultury pamięci, jak również, znów na dwa różne sposoby, opowiadają się po stronie pewnego postępu. Naszym zdaniem odwrotnie, należy przemawiać w imieniu pewnej pozytywnej mocy zapomnienia, w imieniu tego, co w każdym z nas niepostępowe, tego, co David Cooper tak trafnie nazywa naszym wewnętrznym trzecim światem. Druga rzecz, która odróżnia nas od wszelkich freudo-marksistowskich inicjatyw to fakt, że inicjatywy te stawiają sobie za zadanie pogodzić dwie ekonomie: ekonomię polityczną i ekonomię libidinalną lub pragnącą. U Reicha także znajdziemy przedłużenie tej podwójności i podobnej koncyliacyjnej inicjatywy. Z naszego punktu widzenia, przeciwnie, istnieje tylko jedna ekonomia. Naszym zdaniem problem prawdziwej anty-psychoanalitycznej analizy polega na pokazaniu, w jaki sposób nieświadome pragnienie obsadza różne formy w ramach tej ekonomii. Jedna i ta sama ekonomia jest i ekonomią polityczną, i ekonomią pragnienia.

(...) Psychiatria przez długi czas była dyscypliną normatywną, przemawiającą w imię rozumu, władzy i prawa, pozostającą w podwójnej relacji z azylami i sądami. Następnie nadeszła psychoanaliza jako dyscyplina interpretacyjna: szaleństwo, perwersja, nerwica – zastanawialiśmy się, co mają one „znaczyć”, od wewnątrz. Dzisiaj domagamy się praw nowego funkcjonalizmu: już nie „co to znaczy?”, lecz „jak to działa, jak to funkcjonuje?”. Jakby pragnienie nic nie znaczyło, ale było układem małych maszyn, maszyn pragnących, zawsze w określonej relacji z wielkimi maszynami społecznymi i maszynami technicznymi. Jakie są twoje maszyny pragnienia? Jakie są twoje maszyny pragnienia? W trudnym i pięknym tekście Marks zauważa konieczność myślenia o ludzkiej seksualności nie tylko jako o relacji między dwoma płciami, mężczyzną i kobietą, ale jako o relacji „między płcią ludzką a nieludzką”. Nie miał oczywiście na myśli zwierząt, ale to, co nieludzkie w ludzkiej seksualności: maszyny pragnienia. Psychoanaliza natomiast została najwyraźniej przy antropomorficznej idei seksualności, co widać nawet w jej koncepcjach fantazmatu i snu. Wzorowe studium, jak to zaproponowane przez Bénichou, odkrywające realne maszyny masochistyczne (mówić można także o maszynach paranoicznych, o realnych maszynach schizofrenicznych, itd.), wytycza drogi takiego funkcjonalizmu lub takiej analizy „nieludzkiej seksualności” w człowieku.

(...) Tylko pozostając homoseksualistą for ever, stając się nim coraz bardziej, będąc w tym coraz lepszym możemy powiedzieć „ostatecznie nikt nie jest homoseksualistą”. Warte to tysiąc razy więcej niż płaskie i mdłe orzeczenie, że homoseksualistą jest każdy, albo byłby nim, nieuświadomioną lub uśpioną ciotą. (...) Homoseksualność otworzy się na wszelkie możliwe nowe relacje, mikrologiczne lub mikropsychiczne, zasadniczo odwracalne, transwersalne, z niezliczoną ilością płci odpowiadającą ilości możliwych układów, a nawet nowych stosunków między mężczyzną i kobietą. „Ruchomość” pewnych relacji sadomasochistycznych, moce przegięcia, trzydzieści sześć tysięcy form miłości jak u Fouriera, czy n-płciowość (ani jedna, ani dwie płcie). Nie chodzi już o bycie kobietą ani mężczyzną, ale o wynajdywanie płci. Homoseksualista zaznać może przyjemności ze strony kobiety, jakiej zaznawał z mężczyzną i na odwrót (już Proust przeciwstawiał sobie wyłączającą homoseksualność Tego Samego i homoseksualność wieloraką, zawsze „zlokalizowaną”, która nie wyklucza żadnej formy komunikacji transseksualnej, z kwiatami i rowerami włącznie). Na wyjątkowo pięknej stronie poświęconej transom, Hocquenghem mówi o pewnej transmutacji zachodzącej między dwoma porządkami jako o intensywnym kontinuum wielu substancji: „To nie pośredniczenie między kobietą a mężczyzną, ani żadna uniwersalna mediacja, to części jednego świata przeniesione w inny, jak przechodzi się z uniwersum do uniwersum, równolegle, prostopadle lub na ukos. Czy raczej milion przechwyconych gestów, przeniesionych cech, sytuacji…” Nie zamykając się nigdy w tożsamości danej płci, homoseksualność ta otwiera się na utratę tożsamości, na „aktywny system nieekskluzywnych podłączeń wieloznacznego pragnienia”. W tym punkcie spirali widzimy, jak zmienił się ton – homoseksualiście nie chodzi już o uznanie, o stanie się podmiotem obdarzonym prawami (pozwólcie nam żyć, ostatecznie wszyscy są trochę homoseksualni… to homoseksualność roszczeniowa, homoseksualność uznaniowa, homoseksualność tożsamości, forma edypalna, w stylu Arkadii). Takie powinno być roszczenie nowego homoseksualisty, musi on w końcu móc powiedzieć: nikt nim nie jest, to nie istnieje. Bierzecie nas za homoseksualistów, niech będzie, my jednak jesteśmy już gdzie indziej. Nie ma już homoseksualnego podmiotu, ale produkcje homoseksualnego pragnienia i homoseksualne układy produkcji wypowiedzeń, od których roi się wszędzie, sadomasochiści i transy, zarówno w relacjach miłosnych, jak i w walkach politycznych. Nie ma już podmiotu-Gide’a, zagniewanego i wewnętrznie podzielonego, ani nawet podmiotu-Prousta, wciąż jeszcze obciążonego poczuciem winy, a już na pewno nie opłakanego Ja-Peyre fitte’a. Rozumiemy lepiej, jak Hocquenghem może znajdować się jednocześnie na całej spirali i mówić na raz: pragnienie homoseksualne jest czymś specjalnym, istnieją wypowiedzenia homoseksualne, homoseksualność jednak jest niczym, to tylko słowo, a jednak trzeba wziąć je na poważnie, z konieczności przez nie przejść, by wyjąć z niego wszystko inne w nim zawarte – nie będące przy tym nigdy nieświadomym psychoanalizy, ale postępowaniem naprzód pewnego seksualnego stawania się, które dopiero nadchodzi".

G. Deleuze, Bezludna wyspa. Teksty i wywiady z lat 1953-1974, przeł. J. Brzeziński, Kraków 2024.

Kapitalistyczne osuszanie wycieków i komunistyczny sposób produkcji pragnienia

"F. Guattari: '(...) Wszystkie cywilizacje i okresy miały swoje końce historii, rzadko kiedy rozstrzygające czy wyzwolicielskie. Ekscesy i chwilowe euforie nie są bardziej przekonujące. Wielu jest rewolucjonistów, którzy wysoko cenią cnotę odpowiedzialności i oznajmiają: oczywiście, zdarzają się ekscesy, 'w pierwszym stadium rewolucji', ale potem nadchodzi stadium drugie i wprowadza organizację, reguły funkcjonowania, wszystkie te poważne sprawy. Krótkie święta nie wyzwalają więc wcale pragnienia. Weźmy dyskusję Victora z Foucaultem z numeru Les Temps Modernes poświęconego maoistom. Victor zgadza się na ekscesy, ale 'tylko w pierwszej fazie'. Jeśli idzie o resztę, o sprawy poważne, Victor opowiada się za nowym aparatem państwowym, nowymi normami, ludowym systemem sprawiedliwości, z sądami, z ustanowieniem zewnętrznej wobec mas instancji, zdolnej rozwiązać ich sprzeczności. Znajdujemy tu ten sam stary schemat: oddzielenie się pseudo-awangardy zdolnej dokonywać syntez i uformować partię będącą zalążkiem państwa; zrekrutowanie pewnej dobrze wychowanej i wykształconej klasy robotniczej; i nieufność wobec całej reszty, stanowiącej tylko pewien osad, lumpenproletariat (znów to samo potępienie pragnienia). Same te dystynkcje są już sposobem osaczania pragnienia, z myślą o korzyści pewnej biurokratycznej kasty. Foucault odrzuca tę zewnętrzną instancję i stwierdza, że jeżeli w ogóle istnieje ludowa sprawiedliwość, to wymierzana jest ona z dala od sądów. Pokazuje on właśnie, że dystynkcja między awangardowym proletariatem i niesproletaryzowanym plebsem jest przede wszystkim rozróżnieniem narzucanym masom przez burżuazję i służącym jej zwłaszcza do miażdżenia wszelkich przejawów pragnienia, do marginalizowania pragnienia. Sprawa zamyka się w pytaniu o aparat państwowy. Czymś przedziwnym jest jednak wiara, że państwowy czy partyjny aparat mogą wyzwolić pragnienie. Opowiadać się za lepszym systemem sprawiedliwości, to tak jakby wierzyć w istnienie dobrych sędziów, dobrych policjantów, dobrych szefów, czystszej Francji, itd. Poucza się nas tu jednak i pyta, jak, jeśli nie przez partię, zjednoczyć chcemy lokalne walki? Jak chcemy sprawić by maszyna działała bez aparatu państwowego? Że rewolucja potrzebuje maszyny wojennej – to nie ulega wątpliwości, ale nigdy nie jest nią aparat państwowy. Pewne jest także, że potrzebne są pewne operatory analizy, analizy pragnień masowych – nie dające się jednak pomylić z żadnym zewnętrznym aparatem syntezy. Wyzwolone pragnienie to takie, które wyszło poza prywatny, indywidualny fantazmat. Pragnienia nie trzeba przystosowywać, socjalizować czy dyscyplinować, ale raczej tak je podłączyć, żeby mogło w sposób niezaburzony działać w pewnym społecznym ciele i produkować zbiorowe wypowiedzenia. Liczy się tu nie autorytarna unifikacja, ale raczej pewne nieskończone „rojenie się”: pragnienia w szkołach, fabrykach, dzielnicach, przedszkolach, więzieniach, itd. Nie chodzi tu o żadne przygładzanie czy totalizowanie pragnienia, ale o podłączenie go, na tym samym planie, do pewnych punktów zwrotnych. Dopóki upierać się będziemy przy dylemacie między bezsilną spontanicznością anarchii i biurokratycznym, zhierarchizowanym kodowaniem partyjnej organizacji, o wyzwoleniu pragnienia nie może być mowy'.

G. Deleuze: 'Oczywiście, że kapitalizm był i wciąż jest niesamowitą maszyną pragnącą. Przepływy pieniądza, środków produkcji, siły roboczej, nowych rynków – to wszystko nurty samego pragnienia. Dostrzegając, jakim zbiegiem przygodności był początek kapitalizmu, widzimy w nim wypadkową bardzo wielu pragnień, widzimy, że sama jego baza, sama jego ekonomia były nieodłączne od wielu zjawisk należących do poziomu pragnienia. Nawet jeśli chodzi o faszyzm, powiedzieć trzeba, że „wziął on na poważnie pragnienia społeczne”, łącznie z pragnieniem represji i mordu. Hitler ze swą błyszczącą faszystowską maszyną wywoływał wiele wzwodów. Jednak jeśli pańskie pytanie dotyczy raczej tego, czy kapitalizm był u swych początków rewolucyjny, czy rewolucja przemysłowa szła kiedykolwiek w parze z rewolucją społeczną, to wydaje mi się, że nie. Od swych narodzin kapitalizm powiązany był z dziką represją, od razu narzucał on swoją organizację władzy i swój państwowy aparat. Czy kapitalizm doprowadził do poluźnienia kodów i wcześniejszych stosunków władzy? Zgoda. Ale wcześniej zamontował już w szczelinach poprzednich reżimów tryby swojej własnej władzy, z władzą państwową włącznie. Zawsze to samo – pod tym względem nie jesteśmy wcale postępowi. Zanim jeszcze dana formacja społeczna zdąży się zawiązać, aktywny jest już jej aparat wyzysku i represji, na razie obracający się w próżni, ale gotowy do wejścia w materię. Pierwsi kapitaliści są jak drapieżne ptaki, które kołują w oczekiwaniu. Czekają na swe spotkanie z robotnikiem, który stawia się u nich, przeniknąwszy przez szczeliny starego systemu. To w zasadzie to samo, co nazywa się akumulacją pierwotną.

(...) To, co pan prezentuje to wciąż pewien marksistowski schemat: w pewnym momencie historii burżuazja stała się rewolucyjna, bo niezbędne było przejście przez fazę kapitalizmu, fazę rewolucji burżuazyjnej. To podejście stalinowskie i nie bardzo mądre. Kiedy pewna formacja społeczna się wyczerpuje i zaczyna rozlewać, uchodzić na wszystkie strony, wszystko zaczyna się rozkodowywać, wszelkiego rodzaju niekontrolowane przepływy zaczynają przeciekać – przykładem mogą być ucieczki chłopów w feudalnej Europie, wszystkie te fenomeny „deterytorializacji”. Burżuazja narzuca nowy kod, ekonomiczny i polityczny, dlatego da się odnieść wrażenie, że jest rewolucyjna. Nic z tych rzeczy. (...) Burżuazja nigdy nie łudziła się, kto jest jej prawdziwym przeciwnikiem. Jej rzeczywistym wrogiem nie był dawny reżim, ale wszystko to, co wymykało się jego kontroli i co ona z kolei postanowiła ujarzmić. Swoją moc zawdzięczała jedynie ruinie poprzedniego systemu. Mocy tej nie umiała jednak użyć inaczej, niż biorąc za wroga wszystko, co w dawnym systemie było rewolucyjnego. Burżuazja nigdy nie była rewolucyjna. Ona co najwyżej zleciła rewolucję. Zmanipulowała, skanalizowała, zrepresjonowała ogromną falę ludowego pragnienia. Kazała swemu ludowi wykrwawiać się pod Valmy'.

F. Guattari: 'Dokładnie. I to właśnie nas interesuje. Skąd biorą się te popędy, te dźwignie, ten entuzjazm, które nie dają się wytłumaczyć przez żadną społeczną racjonalność, które są zwichrowane, pochwycone przez władzę w momencie samych swych narodzin? Nie zrozumiemy sytuacji rewolucyjnej na bazie samych interesów. W roku 1903 rosyjska partia socjaldemokratyczna debatuje o możliwych sojuszach, organizacji proletariatu i roli awangardy. Nagle, choć wydawało jej się, że przygotowuje rewolucję, w wirze wydarzeń roku 1905 spada ze swego stołka i musi gonić za odjeżdżającym pociągiem. Doszło do pewnej krystalizacji pragnienia na poziomie społecznym, w toku sytuacji mało jeszcze zrozumiałych. To samo w roku 1917. Politycy znów musieli wskakiwać do jadącego pociągu, co akurat im się udało. Jednak żadna z tych rewolucyjnych tendencji nie umiała lub nie chciała wyrazić potrzeby takiej organizacji rad, która mogłaby pozwolić masom realnie zapanować nad swoimi sprawami i swoimi pragnieniami. Uruchomiono za to maszyny, zwane organizacjami politycznymi, które za swój wzór działania wzięły model wypracowany przez Dymitrowa na siódmym zjeździe Międzynarodówki – bazujący na melanżu ruchów ludowych i ich sektariańskiego ujarzmiania – i dochodzący zawsze do tych samych represyjnych rezultatów. Widzieliśmy to w roku 1936, 1945, w 1968. Sama aksjomatyka tych masowych maszyn przeciwstawia się wyzwoleniu rewolucyjnej energii. Ta chytra polityka wysoko dzierży czerwony sztandar, choć sama przypomina raczej agendę prezydenta republiki albo księży. Koresponduje to naszym zdaniem z pewną pozycją zajmowaną wobec pragnienia, z pewnym głębokim sposobem wyobrażania ja, osoby, rodziny. Dochodzimy więc do prostego dylematu: albo uda nam się wypracować nowe struktury, które pozwolą w końcu na fuzję kolektywnego pragnienia i rewolucyjnej organizacji, albo kontynuować będziemy obecną tendencję i, od represji do represji, dojdziemy w końcu do takiego faszyzmu, przy którym Hitler i Mussolini będą wydawać się śmieszni.

G. Deleuze: 'Félix (...) przed chwilą na to wskazywał: organizacja rewolucyjna musi przypominać maszynę wojenną, a nie aparat państwowy – musi być analizatorem pragnienia, a nie zewnętrzną syntezą. W każdym systemie pełno jest linii ujścia, ale i utwardzeń mających linie te blokować albo (co nie jest tym samym) jeszcze embrionalnych aparatów, które linie te integrują, przechwytują, zatrzymują, w ramach nowego systemu, jeszcze w fazie przygotowań. Należałoby przeanalizować krucjaty z tego punktu widzenia. Jednak pod każdym z tych względów kapitalizm charakteryzuje się czymś szczególnym: jego linie ujścia nie są jedynie trudnościami, z którymi musi się on zmierzyć, ale raczej warunkami jego funkcjonowania. Ukonstytuował się on na pewnym ogólnym rozkodowaniu wszystkich przepływów – przepływów bogactwa, pracy, języka, sztuki, itd. Nie odtworzył on kodu, ustanowił raczej rodzaj przeliczalności, aksjomatyki zdekodowanych przepływów na swej ekonomicznej podstawie. Związuje z sobą linie ujścia i gna naprzód. Powiększa stale swe granice i ciągle odnajduje się w sytuacji, w której osuszać musi nowe wycieki w kolejnych zaporach. Kapitalizm nie rozwiązał żadnego ze swych fundamentalnych problemów, nie potrafi nawet przewidzieć, jaki będzie wzrost gospodarczy danego państwa w skali jednego roku. Nie przestaje przekraczać swoich ograniczeń, zaraz jednak wpada na nie gdzieś dalej. Ląduje w sytuacjach odrażających jeśli chodzi o sposoby produkcji, wytwarzane życie społeczne, demografię, jego peryferia przebiegające przez kraje rozwijające się, jego wewnętrzne regionizacje, itd. Wszędzie, gdzie rozszczelniają się wciąż rozszerzane granice kapitalizmu, znajdziemy nawilżające go wycieki i ujścia. Ujście rewolucyjne (ujście aktywne, które na myśli ma Jackson, kiedy mówi „nie przestaję uciekać, uciekając jednak szukam broni”), jest zapewne czymś innym niż schizo- -ujścia, toksyko-ujścia, itd. To jednak właśnie problem marginesów – sprawić, by wszystkie linie ujścia podłączyły się do wspólnego planu rewolucyjnego. Przez kapitalizm przepływają więc linie ujścia o nowym charakterze, jak i rewolucyjne potencjały nowego typu. Widzi pan, jest jednak nadzieja.

(...) System taki jak kapitalizm przecieka na wszystkie strony, przecieka, a następnie osusza swoje ujścia, nakleja łaty, zawiązuje więzi, by powstrzymać nadmiar wycieków. Tu jakiś skandal, tu jakiś wypływ kapitału, itd. Są też jednak ujścia innego rodzaju: są komuny, ludzie marginesu, przestępcy, ćpuni, ujścia narkotyczne, ujścia wszelkiego rodzaju, ujścia schizofreniczne, ludzie uciekają i wyciekają na wszystkie możliwe sposoby. Nasz problem jest taki (nie jesteśmy przy tym tak głupi, by wierzyć, że jego rozwiązanie wystarczy do zrobienia rewolucji): mając do czynienia z systemem, który rzeczywiście przecieka z każdej strony i który jednocześnie nie przestaje za wszelką cenę blokować, represjonować i osuszać swoich ujść, jak sprawić, by ujścia te stały się czymś więcej niż tylko indywidualnymi próbami czy małymi wspólnotami, by stały się rzeczywiście pewną maszyną rewolucyjną? I dlaczego, aż dotąd, wszystkie rewolucje tak źle się kończyły? Nie ma rewolucji, w której nie byłoby już pewnej centralnej lub scentralizowanej maszyny wojennej. Nie będziemy się tarmosić czy bić na pięści, potrzebna jest pewna maszyna wojenna, która organizuje i jednoczy. Jednak aż do dziś nie było w polu rewolucyjnym takiej maszyny, która nie odtwarzałaby jednocześnie, na swój sposób, czegoś zupełnie przeciwnego, to znaczy aparatu państwa, samego organizmu zniewolenia. To właśnie problem rewolucji: w jaki sposób maszyna wojenna podtrzymać może wszystkie ujścia, w których pęka obowiązujący system, nie dławiąc ich i nie osuszając i nie prowadząc do odtworzenia aparatu państwa. Kiedy więc Jervis mówi, że nasz dyskurs staje się coraz bardziej polityczny, to ma rację, bo o ile w pierwszej części naszej pracy akcentowaliśmy pewne dualności, o tyle teraz poszukujemy nowych sposobów jednoczenia się, gdzie wspólnie włączyć się mogą na przykład dyskurs schizofreniczny, dyskurs ćpuński, dyskurs perwersyjny, dyskurs homoseksualny, wszelkie dyskursy marginalne, gdzie wszystkie te ujścia i te dyskursy zaszczepiają się na pewnej maszynie wojennej, która nie dąży do odtworzenia Państwa ani Partii. To także dlatego nie mamy już ochoty mówić o schizoanalizie, bo wracalibyśmy tu znowu do faworyzacji pewnego szczególnego ujścia – ujścia schizofrenicznego. Interesuje nas tu znalezienie ogniwa, co prowadzi znów wprost do problemu politycznego, który jest w przybliżeniu następujący: aż dotąd partie polityczne konstytuowały się raczej jako syntezy interesów, zamiast podjąć się analizy masowego i indywidualnego pragnienia. Albo, co wychodzi na to samo: partie polityczne konstytuowały się dotąd jako zalążki aparatów państwowych, zamiast konstruować niesprowadzalne do tych aparatów maszyny wojenne".

G. Deleuze, Bezludna wyspa. Teksty i wywiady z lat 1953-1974, przeł. J. Brzeziński, Kraków 2024.

Mnogość poza tożsamością, nomadyzm przeciwko grodzeniom i wybuch śmiechu przeciw smutnym filozofom

"Jesteśmy dziś świadkami wzmożonej produkcji – to epoka tyleż bogata, co pogmatwana. Z jednej strony nie wierzy się już w Ja, w charaktery lub w osoby. Literatura pokazuje to bardzo jasno. Idzie to jednak jeszcze głębiej: chcę powiedzieć, że wielu ludzi spontanicznie przestaje właśnie myśleć w kategoriach ja. Filozofia przez długi czas stawiała nas przed pewnymi wyborami: Bóg lub człowiek – czy mówiąc w sposób uczony – nieskończona substancja lub skończony podmiot. Śmierć Boga, możliwość jego zastąpienia przez Człowieka, wszystkie te bosko-ludzkie permutacje – to nie ma już większego znaczenia. Człowiek, Bóg – pojęcia te są dziś tyle samo warte. To właśnie mówi Foucault, być człowiekiem znaczy dziś tyle, co być Bogiem, bo oba te bycia znajdują się w stanie agonii. Nie możemy dłużej trzymać się tego rozróżnienia, nawet, a raczej zwłaszcza, z myślą o ich pogodzeniu, uzupełnieniu jednego przez drugie. To, co właśnie odkrywamy, jak mi się zdaje, to niesamowicie mnogi świat złożony z nieosobowych indywiduacji i przedindywidualnych osobliwości, (i to tu mówić można o nietzscheańskim haśle „ani Bóg, ani człowiek” i o ukoronowanej anarchii). Dzisiejsi autorzy powieści piszą tylko o tym – pozwalają dojść do głosu tym bezosobowym indywiduacjom i niezindywidualizowanym osobliwościom.

Najistotniejsze jednak, że wszystko to znajduje swe odpowiedniki w aktualnym świecie. Indywiduacja nie jest już zamknięta w jednym wyrazie, a osobliwość – w jednym indywiduum. To bardzo ważne, także politycznie. Walka rewolucyjna, walka o wyzwolenie, jak dwie ryby w wodzie… W naszych bogatych społeczeństwach najróżniejsze formy odmowy integracji, wszelkie formy sprzeciwu ze strony młodzieży są prawdopodobnie czymś podobnego typu. Rozumie pan, siły represji wymagają zawsze pewnego Ja, do którego mogą się odnieść, potrzebują określonych indywiduów, na które mogą wywierać nacisk. Kiedy stajemy się choć trochę płynni, kiedy wymykamy się z przypisanego nam Ja, gdy nie ma już człowieka, którego dyscyplinować mógł Bóg, czy przez którego mógł zostać zastąpiony, wtedy policja zupełnie się gubi. Nie ma w tym nic z teorii. Ważne jest to, co się dzieje teraz. Nie pozbędziemy się aktualnych problemów młodych ludzi mówiąc im, że miną. Oczywiście, to trudne, przygnębiające, ale jednocześnie radosne, bo coś powstaje, w bólach i konsternacji, jakie towarzyszą praktycznemu tworzeniu, tak mi się wydaje. 

Zadaniem filozofii jest więc wynajdować nowe sposoby myślenia, zupełnie nową koncepcję myślenia, tego, „co znaczy myśleć” – adekwatne do tego, co się dzieje. Musi na własnym terenie przeprowadzić rewolucje, które wybuchają lub są przygotowywane gdzie indziej, na innych planach. Filozofia jest nieoddzielna od pewnej „krytyki”. Tylko że krytykować można na dwa sposoby. Krytykować można „błędne zastosowania” – fałszywą moralność, fałszywe poznanie, fałszywe religie, itd. To w ten sposób na przykład Kant pomyślał swą słynną „Krytykę”: ideał poznania, prawdziwa moralność, wiara – wszystkie wychodzą z niej nietknięte. Jest też jednak inna filozoficzna rodzina – ta, która krytykuje na wskroś także prawdziwą moralność, wiarę, idealne poznanie, na rzecz czegoś innego i wedle nowego obrazu myśli. Dopóki zadowalamy się krytyką „fałszu” nie wchodzimy nikomu w drogę (prawdziwa krytyka to krytyka rzeczywistych form a nie fałszywych treści – nie krytykuje kapitalizmu czy imperializmu ten, kto wskazuje na ich „wypaczenia”). Ta inna filozoficzna rodzina to Lukrecjusz, Spinoza, Nietzsche, genialny filozoficzny lineaż, a jednocześnie linia przerywana, wybuchowa i wulkaniczna. 

(...) Rzecz w tym, że kiedy stajemy wobec dzieła takiego geniuszu to nie da się po prostu powiedzieć, że nie zgadzamy się z nim. Trzeba najpierw umieć się nim zachwycić, trzeba dostrzec problemy, które stawia i właściwą mu maszynerię. Rzeczywista krytyka nie obejdzie się bez zachwytu. Chorobą dzisiejszych ludzi jest to, że nic ich już nie zachwyca – albo z góry są „przeciw”, albo sprowadzają wszystko do swojego poziomu, ględzą i lustrują. Tak postępować nie należy, należy raczej cofnąć się do problemów stawianych przez danego genialnego autora, aż do jego przemilczeń, obecnych w tym, co powiedziane – i to tu znaleźć coś, co do pisarza wciąż należy, a jednocześnie przeciw niemu się zwraca. Trzeba być zainspirowanym, nawiedzonym przez geniuszy, których demaskujemy.

Jules Vallès powiedział, że rewolucjonista musi być zdolny do zachwytu i szacunku: to niemal genialna uwaga. Weźmy przykład z kina. Kiedy Jerry Lewis czy Jacques Tati „krytykują” współczesne życie, nie przyłapiemy ich na łatwiźnie czy wulgarności, jaką byłoby pokazanie jego brzydoty. To, co krytykują pokazują jako piękne, wręcz imponujące, kochają to, co krytykują i przydają mu nowej urody. To tylko dodatkowo napędza ich krytykę. Wszelka nowoczesność i wszelka nowość mieszczą w sobie i konformizm, i twórczość – to mdły konformizm, ale towarzyszy mu zawsze „kilka nowych nut”, coś zgodnego z epoką, ale i coś niewczesnego – oddzielić jedno od drugiego to zadanie tych, którzy potrafią się zachwycać i którzy są prawdziwymi niszczycielami i prawdziwymi twórcami naraz. Bez miłości nie ma dobrej destrukcji.

(...) Książki „przeciwko czemuś” nigdy nie miały najmniejszego znaczenia (przeciw nowej powieści, przeciw strukturalizmowi, itd.). Tylko w imię jakiegoś innego tworzenia krytykować można to, co robią inni – wtedy jednak ma się lepsze rzeczy do roboty. Weźmy jeszcze jeden przykład, z filmu: Godard odmienił kino, wprowadził do niego myśl. Nie myśl o kinie – sprawił raczej, że kino zaczęło myśleć – po raz pierwszy, wydaje mi się. Godard byłby chyba zdolny zekranizować nawet Kanta czy Spinozę, Krytykę lub Etykę, i nie byłoby to kino abstrakcyjne czy jakaś kinematograficzna adaptacja. Potrafił znaleźć nowe środki, a jednocześnie nowy „obraz” – była w nich oczywiście i rewolucyjna treść.

(...) To zastanawiające, w jakim stopniu każdy rewolucjonista działa zawsze w oparciu o to, co kocha w świecie, który jednocześnie pragnie zniszczyć. Są tylko rewolucjoniści radośni, tak samo jak zawsze radosne jest estetycznie i politycznie rewolucyjne malarstwo. Fromanger doświadcza i dokonuje tego, o czym pisze Lawrence: „W obrazie jest radość, albo nie jest to dla mnie obraz. Z najmroczniejszych obrazów Piero della Franceski, Sodomy czy Goyi, wieje nieopisaną radością, którą znajdujemy jedynie w prawdziwym malarstwie. Współcześni krytycy często wskazują na brzydotę obrazów, ja jednak nie widziałem nigdy prawdziwego obrazu, który wydałby mi się brzydki. Brzydki może być namalowany przedmiot, może budzić grozę, rozpacz, niemal odrazę, jak u El Greco. Wszystko to jednak zostaje dziwnie zmiecione, właśnie dzięki radości obrazu. Żaden artysta, nawet najbardziej zdesperowany, nie skończył żadnego płótna, nie będąc przejętym tą dziwną radością, jaką daje stworzenie obrazu” – to znaczy przemiana obrazu na płótnie (tableau), zmiana jaką płótno wprowadza w obrazie.  

(...) Kiedy piszemy, zawsze oddajemy głos komuś innemu. Przede wszystkim pewnej formie. W świecie klasycznym, na przykład, tym, kto mówi, są zawsze pewne indywidua. Świat klasyczny jest w całości ufundowany na formie indywidualności – indywiduum jest współrozciągłe z bytem (widać to dobrze choćby w pozycji Boga, jako bytu suwerennie zindywidualizowanego). W świecie romantycznym mówią postaci – to coś zupełnie innego: osoba jest tam definiowana jako współrozciągła z reprezentacją. Wprowadziło to nowe wartości i do języka, i do życia. Dziś zarówno indywiduum, jak i osobie, nie udaje się chyba zachować spontaniczności, nie tylko z powodu obecności sił anonimowych. Długi czas utrzymywano nas w alternatywie: albo jesteście indywiduami i osobami, albo wtapiacie się w anonimowe, niezindywidualizowane tło. Odkrywamy jednak świat przed-indywidualnych, bezosobowych osobliwości. Nie zamykają się one ani w formie indywiduum, ani w formie osoby, ani niezróżnicowanego tła. To osobliwości ruchliwe, złodziejskie i latające, przechodzące od czegoś do czegoś innego, włamujące się, zaprowadzające ukoronowane anarchie, zamieszkujące przestrzenie nomadyczne. Jest ogromna różnica między rozłożeniem pewnej zafiksowanej przestrzeni między osiadłymi indywiduami, po linii słupów granicznych i płotów, a rozłożeniem osobliwości w przestrzeni otwartej, poza własnością i grodzeniem.

(...) Jeśli przyjrzeć się obecnej sytuacji, wizja, jaką operuje władza, okazuje się zawsze totalna lub globalna. Chcę przez to powiedzieć, że wszystkie aktualne formy represji, tak różne, z punktu widzenia władzy dają się łatwo uogólnić: rasistowskie represje przeciw migrantom, represje w fabrykach, represje w szkolnictwie, represje przeciwko młodzieży w ogóle. Jedność tych form nie jest tylko zbiorczą reakcją na Maj ‘68, ale raczej zgodną organizacją i przygotowywaniem bliskiej przyszłości nas wszystkich. Francuski kapitalizm bardzo potrzebuje „lotnego elementu” bezrobotnych i zdejmuje liberalno-paternalistyczną maskę pełnego zatrudnienia. To w tym kontekście konsoliduje się jedność takich zjawisk jak ograniczenie imigracji (mimo zgody, że to imigranci przejmą najcięższe i najmniej płatne zajęcia), represje w fabrykach, (bo trzeba, by Francuzi na nowo pokochali smak coraz cięższej pracy), walka z młodzieżą i represje w szkolnictwie (tym cięższe, im mniej młodych potrzebuje rynek pracy). Wszystkie kategorie zawodowe okazują się powoływane do egzekwowania coraz ściślejszych funkcji policji: profesorowie, psychiatrzy, wszelkiego rodzaju nauczyciele, itd. Mamy do czynienia z czymś, co zapowiadał pan od dawna, choć nie wierzyliśmy, że może się to wydarzyć – ze wzmacnianiem wszelkich struktur zamknięcia. Skonfrontowani z tą globalną polityką władzy odpowiadamy lokalnie, wzniecamy przeciwognie, dajemy jej aktywny, czasem prewentywny, odpór. Nie powinniśmy totalizować tego, co daje się totalizować tylko z punktu widzenia władzy, co dla nas oznaczałoby odtwarzanie reprezentacyjnych form centralizmu i hierarchii. Musimy za to zrobić coś innego – doprowadzić do zawiązania się obustronnych sojuszy, całego systemu sieciowych powiązań i ludowych baz. I to właśnie jest trudne. W każdym razie to, co nazywamy rzeczywistością, nie jest wytworem polityki w tradycyjnym sensie współzawodnictwa o władzę i jej dystrybucję, jak w przypadku ugrupowań zwanych reprezentującymi, jak Francuska Partia Komunistyczna czy Powszechna Konfederacja Pracy (CGT). Rzeczywistością jest to, co faktycznie wydarza się dziś w fabryce, w szkole, w koszarach, w więzieniu, na komisariacie. Dlatego działanie bazuje dziś na informacji zupełnie innego typu niż informacje drukowane w gazetach.

(...) Znakiem naszej dekadencji, naszej degeneracji jest nasza potrzeba odnajdowania wszędzie lęku, osamotnienia, poczucia winy, dramatu komunikacji, wszystkich tych tragedii wewnętrzności. Max Brod opowiada, jak słuchacze Kafki czytającego proces wybuchali dzikim śmiechem. Podobnie trudno jest nie śmiejąc się czytać Becketta, nie znajdować w jego lekturze wielości radosnych momentów. Śmiech, a nie znaczące. Schizo-śmiech albo radość rewolucyjna – oto, co wyciągać należy z wielkich książek, zamiast niepokojów naszego małego narcyzmu czy udręk poczucia winy. Można to nazwać „komizmem nadczłowieka” albo „boską klaunadą” – to zawsze nieopisywalna radość tryska z wielkich książek, nawet jeśli mówią o rzeczach brzydkich, beznadziejnych lub przerażających. Każda wielka książka dokonuje już transmutacji, jest naszym nadchodzącym zdrowiem. Nie da się nie śmiać plącząc kody. Myśl w relacji z zewnętrzem rodzi śmiech dionizyjski, to myśl myślana na wolnym powietrzu. Nietzsche często odnajduje się w towarzystwie czegoś, co uznaje za obrzydliwe, podłe, wywołujące wymiotne odruchy. Co z tym robi? Wybucha śmiechem, zaśmiewa się, chciałby wręcz spotęgować jeszcze ohydę obśmiewanej rzeczy. Mówi: jeszcze jeden wysiłek, to wciąż nie dość obrzydliwe, albo: jakże to wspaniale okropne, doprawdy cudowne, to arcydzieło, jadowity kwiat, „człowiek w końcu staje się interesujący”.

(...) Wróćmy do wspaniałego fragmentu Genealogii, o państwie i założycielach imperiów, którzy „przychodzą [...] jak zrządzenie losu, bez powodu, namysłu...” Rozpoznajemy w nich reprezentantów tzw. azjatyckiego sposobu produkcji. Bazując na prymitywnych wspólnotach wiejskich, despota konstruuje swoją maszynę imperialną, która zakodowuje wszystko, z jej biurokracją, administracją stojącą za wielkimi robotami publicznymi i przywłaszczającą sobie nadwyżki pracy „tam, gdzie się pojawiają, tam powstaje coś nowego, twór panowania, który żyje, w którym części i funkcje zostały odgraniczone i wzajemnie do siebie odniesione...”409 Możemy się jednak zastanawiać, czy tekst ten nie plącze ze sobą dwóch sił, pod innymi względami odrębnych – które w Budowie chińskiego muru Kafka oddzielał, a wręcz przeciwstawiał sobie. Kiedy zastanawiamy się bowiem, jak doszło do tego, że segmentarne społeczności prymitywne dały początek innym formacjom suwerenności – pytanie, które Nietzsche stawia w drugiej rozprawie Genealogii moralności – zauważamy wytwarzanie się dwóch ściśle powiązanych, choć różnych fenomenów. O ile prawdą jest, że społeczności wiejskie zostają przechwycone i unieruchomione przez maszynę biurokratyczną despoty, z jej skrybami, kapłanami i urzędnikami, o tyle wspólnoty żyjące na peryferiach rozpoczynają przygodę innego rodzaju, łączą się w innym rodzaju jedności, tym razem nomadycznej, w nomadycznej maszynie wojennej, dekodują się zamiast dać się zakodować. Eksodusy całych grup, ich nomadyzacje: archeologowie przyzwyczaili nas do myślenia o tym nomadyzmie nie jako o stanie pierwotnym, ale jak o przygodzie, która przydarza się grupom osiadłym, pewien zew z zewnątrz, ruch. Koczownik ze swą maszyną wojenną przeciwstawia się despocie i jego maszynie administracyjnej. Nomadyczna jedność zewnętrza przeciwstawia się despotycznej jedności wewnętrznej. Są przy tym tak bardzo powiązane lub splątane, że głównym problemem despoty okazuje się włączenie, uwewnętrznienie koczowniczej maszyny wojennej, a problemem koczowników wynalezienie nowej administracji dla podbitego imperium. Te dwie maszyny pozostają sobie przeciwne, nawet tam, gdzie się łączą.

Imperialna jedność funduje dyskurs filozoficzny za pośrednictwem szeregu awatarów – tych samych, które wychodząc od formacji imperialnych zaprowadziły nas do greckich polis. Jednak nawet w polis dyskurs filozoficzny pozostaje w głębokim związku z despotyzmem, czy z cieniem despoty, z imperializmem, z administrowaniem osobami i rzeczami (znaleźlibyśmy na to wszelkiego rodzaju dowody w tekstach Léo Straussa i Kojève’a o tyranii). Dyskurs filozoficzny zawsze był w zasadniczym związku z prawem, instytucją, umową, które konstytuują problematykę Suwerenności i przenikają osiadłą historię formacji despotycznych w ramach demokracji. „Znaczące” to tak naprawdę ostatni filozoficzny awatar despoty. Jeśli więc Nietzsche nie należy do filozofii to może także dlatego, że jest on pierwszym, który dopuszcza do głosu nowy rodzaj dyskursu, pewien dyskurs kontr-filozofii. To znaczy przede wszystkim dyskurs koczowniczy, którego wypowiedzenia nie są generowane przez pewną racjonalną maszynę administracyjną (filozofowie jako biurokraci czystego rozumu), ale przez pewną ruchomą maszynę wojenną. To być może w tym sensie obwieszcza Nietzsche, że wraz z nim nadchodzi nowa polityka (to, co Klossowski nazywa spiskiem przeciw swej własnej klasie). Wiadomo, że w naszych ustrojach koczownicy nie są szczęśliwi: nie szczędzi się środków by utrzymać ich w miejscu i uczynić ich życie nieznośnym. Nietzsche sam żył jak koczownik, zredukowany do swego cienia, tułając się między kolejnymi wynajmowanymi pokojami. Nomada jednak to niekoniecznie ten, który się rusza: istnieją podróże w miejscu, podróże intensywne… nawet historycznie, koczownicy nie przemieszczają się, jak robią to migranci, przeciwnie – koczownicy nomadyzują właśnie po to, by móc pozostać w miejscu i wymknąć się kodom. Dobrze wiemy, że problem rewolucji dzisiaj polega na znalezieniu jedności walk toczących się w różnych miejscach, nie popadając jednocześnie w organizację despotyczną i biurokratyczną partii czy aparatu państwowego: maszynę wojenną, która nie odtworzyłaby państwowego aparatu, jedność koczowniczą w relacji z Zewnętrzem, która nie wpadałaby w wewnętrzną jedność despotyczną. Natrafiamy tu może właśnie na to, co w Nietzschem najgłębsze i co wyznacza miarę jego zerwania z filozofią, dokonującego się w aforyzmie: uczynić z myślenia maszynę wojenną, uczynić z myślenia moc koczowniczą. I nawet jeśli podróż ta odbywa się w miejscu, jest niedostrzegalna, niespodziewana, podziemna, to wciąż narzuca się nam pytanie: kim są dzisiejsi nomadzi oraz dzisiejsi nietzscheaniści?

(...) czy naprawdę wierzę, że odpowiedzią są koczownicy. Tak, wierzę. Dżyngis-Han to nie był byle kto. Czy wyłoni się z odmętów przeszłości? Nie wiem, być może, na pewno jednak w innej formie. Tak jak despotyzm uwewnętrznia maszynę wojenną koczowników, tak społeczeństwo kapitalistyczne stale interioryzuje rewolucyjną maszynę wojenną. To nie na peryferiach (te bowiem już nie istnieją) zbierają się nowi koczownicy. Moim pytaniem jest, jakich koczowników, choćby nieruchomych i lokalnych, zdolne jest wykształcić nasze społeczeństwo".

G. Deleuze, Bezludna wyspa. Teksty i wywiady z lat 1953-1974, przeł. J. Brzeziński, Kraków 2024.

czwartek, 17 października 2024

Przewodnik po komunizacji

'Komunizm nie jest zbiorem środków, które miałyby być wcielone w życie po przejęciu władzy [...]. Wszystkie przeszłe ruchy były w stanie zatrzymać społeczeństwo w bezruchu i czekać, aż coś wyłoni się z tego powszechnego zatrzymania. Komunizacja, wręcz przeciwnie, będzie rozprowadzać towary bez pieniędzy [...] będzie dążyć do zerwania wszelkich podziałów'. – Gilles Dauve i Francois Martin, The Eclipse and Re-Emergence of the Communist Movement.

'Przykład rewolucji niemieckiej, zaś przede wszystkim rewolucji rosyjskiej, pokazuje, że proletariat był w pełni zdolny do zniszczenia porządku społecznego, który stanowił przeszkodę dla rozwoju sił wytwórczych, a tym samym dla rozwoju kapitału, ale w momencie, gdy zmierzył się z kwestią ustanowienia wspólnoty innego rodzaju, pozostał więźniem logiki racjonalności rozwoju tychże sił wytwórczych i ograniczył się do problemu zarządzania nimi'. – Jacques Camatte, Proletariat and Revolution, Invariance Series II no. 6, 1975.

'W komunizacji nie dochodzi do żadnego zawłaszczenia dóbr przez jakikolwiek podmiot; żadnego państwa, komuna ani rada nie reprezentuje i nie dominuje nad proletariuszami podczas wywłaszczania kapitału i w ten sposób nie dokonuje przywłaszczenia. Zmiana reżimu własności pociąga za sobą ukonstytuowanie nowej formy gospodarki, mianowicie socjalizmu, nawet jeśli nazywa się go gospodarką solidarności. Podczas gdy socjalizm był naprawdę osiągalny, komunizm został odłożony na schyłek czasów, a mimo to socjalizm nigdy nie mógł być tym, za kogo się podawał: przejściem do komunizmu. Ten fakt sprawił, że ostatecznie stał się kontrrewolucją w stosunku do jedynej prawdziwej rewolucji tego okresu. Komunizacja nie konstytuuje gospodarki. Czyni użytek ze wszystkiego, ale nie ma innego celu niż ona sama. Komunizacja nie jest walką o komunizm; jest komunizmem, który konstytuuje się przeciwko kapitałowi'. – B.L., The Suspended Step of Communisation, Sic #1.

'Czy lutowanie zostało wykonane? Nie, trzeba je wykonać jeszcze raz, zawsze czeka, żeby je wykonać, nigdy nie jest wykonane. Jakby nie było już ruchu, żadnych rezultatów tego ruchów, żadnej zmiany, tylko śmieszna iluzja pracy, która, niczym pod wpływem jakiejś klątwy, rozpierzchłaby się, gdyby tylko została ukończona' - Robert Linhart, The Assembly Line.

'Samoorganizacja jest pierwszym aktem rewolucji; następnie staje się przeszkodą, którą rewolucja musi pokonać. – Theorie Communiste.

'Nie ma nic godnego afirmacji w kapitalistycznym stosunku klasowym, żadnej autonomii, żadnej alternatywy, żadnego zewnętrza, żadnej secesji'. – Endnotes, What Are We to Do?

'Język nie jest po prostu dyskretny i defensywny. Teoretyzuje to, co ma zostać zrobione: sam jest już projektem. Nigdy nie mówi dla samego mówienia'. – Alice Becker-Ho.

'Wyraźna porażka tej programowej rewolucji przyniosła po sobie model kapitalizmu panujący po II wojnie światowej, w którym ruch robotniczy miał pewną władzę w społeczeństwie kapitalistycznym, ale nie posiadał już swojego wcześniejszego aspektu autonomicznej rewolucyjnej afirmacji. To właśnie sytuacja, z którą musiał się zmierzyć rozwój teorii rewolucyjnej. Walki, które następnie dały początek nowej twórczości teoretycznej w latach 60. i 70., nie wykraczały poza programowe działanie. Raczej przybrały sprzeczny charakter: kontrkulturowy utopizm i 'opór wobec pracy', problemy codziennego życia, zbiegające się z — i w wielu przypadkach zależne od — siły bardziej programowego ruchu. To właśnie w tej sprzeczności i w tych zmaganiach mogła powstać teoria komunizacji. […]. Rozwiązanie tych zmagań na korzyść kapitału oznaczało koniec tego cyklu restrukturyzacji, w którym możliwości klasy w zakresie pozytywnej autonomii i afirmacji w ramach kapitalizmu zostałyby stłumione. To właśnie tego rodzaju porażka ustanawia - dla Theorie Communiste - nową konfigurację stosunków klasowych, w których istnienie klasy nie jest już doświadczane jako pozytywność, która nadawałaby się do afirmacji, ale jako zewnętrzne ograniczenie w formie kapitału. I to właśnie ta konfiguracja wymaga zarówno nowego rozumienia komunizmu, jak i nowej lektury Marksa' – Endnotes, Communisation and Value-Form Theory, Endotes #2.

'Przy okazji: pozwólcie mi powiedzieć, że zbyt często ludzie są zdradzani przez słowo >>wolność<<... Nie, wolność nie była tym, czego pragnąłem. Tylko droga wyjścia; w prawo lub w lewo, w dowolnym kierunku; nie stawiałem żadnych innych żądań...' – Franz Kafka.

'Zniszczenie wymiany: oznacza to, że pracownicy atakują banki, które prowadzą ich konta i konta innych pracowników, co sprawia, że ​​konieczne jest zarządzanie bez nich; oznacza to, że pracownicy komunikują swoje 'produkty' sobie i społecznościom bezpośrednio i bez udziału rynku; oznacza to, że bezdomni zajmują domy, co 'zobowiązuje' pracowników budowlanych do swobodnej produkcji, pracowników budowlanych wynoszących ze sklepów wedle uznania, zobowiązujących całą klasę do organizowania się w celu poszukiwania żywności w sektorach, które mają zostać skolektywizowane itd. Bądźmy w tej sprawie jaśni. Nie ma takiego środka, który sam w sobie, brany oddzielnie, byłby 'komunizmem'. Dystrybucja towarów, bezpośrednia cyrkulacja środków produkcji i surowców, stosowanie przemocy wobec istniejącego państwa: frakcje kapitału mogą stosować niektóre z tych rzeczy w pewnych okolicznościach. To, co jest komunistyczne, to nie 'przemoc' sama w sobie, ani 'dystrybucja' gówna, które dziedziczymy po społeczeństwie klasowym, ani 'kolektywizacja' maszyn wysysających wartość dodatkową: to natura ruchu, która łączy ze sobą te działania, leży u ich podstaw, czyni je momentami procesu, który może tylko jeszcze bardziej się skomunizować lub zostać zmiażdżonym'. – TC, The Present Moment.

'[…] jeśli kapitał rozwiązał problem programizmu, nie należy zapominać, że stało się to w wyniku restrukturyzacji, to znaczy w kontrrewolucji, a rozwiązanie to zostało wynalezione przeciwko proletariuszom, a nie jako dar od kapitału. Zaś dzisiaj problematyka rewolucji jako komunizacji stawia problemy równie niepokojące jak zagadnienia programizmu, ponieważ gdy możliwość działania w formie klasy staje się samym kresem walki klasowej - a rewolucję można dokonać tylko w tym działaniu i poprzez to działanie - ma się okropne kłopoty'. – Roland Simon (Theorie Communiste), wywiad dla Riff-Raff.

'Oni mówią, że to miłość. My mówimy, że to praca nieopłacona' - Silvia Federici, Wages Against Housework.

'Pozostaje jednak pytanie o naturę podmiotu >>proletariatu<< jako agenta komunizacji w teorii komunizacji. Wydaje mi się, że potrzebujesz przynajmniej tego minimalnego potwierdzenia pewnej klasy jako podmiotu, aby odróżnić komunizację od zamieszek i plądrowania – albo być zmuszonym przyznać, że zamieszki i grabieże są w istotnym sensie komunizacją – i w tej chwili nie jestem przekonana, że można w ramach teorii komunizacji dokonać tego rozróżnienia bez przemycenia do niej kuchennymi drzwiami jakiegoś słabego, ale istotnego śladu 'programizmu', wedle którego proletariat byłby jakiegoś rodzaju (nie)podmiotem. Jest to coś, co musiałoby zostać rozwiązane, według mnie mnie, poprzez dalszą lekturę i dyskusję. Wydaje mi się, że jest to jedno z wielu założeń w teorii komunizacji, które nie są artykułowane jako takie, ale które wydają się stanowić podstawę wielu innych elementów strukturalnych tej teorii – ale które są również problematyczne w innych punktach, takich jak idea przynależności klasowej jako ograniczenia. Być może ta resztkowa tożsamość proletariacka jest czymś, co należy aktywnie negować w procesie komunizacji, a nie czynić to biernie, jak robi to kapitał obecnie – pod tym względem funkcjonuje ona jak 'samoorganizacja', która jest warunkiem wstępnym rewolucji, ale musi zostać przezwyciężona w jej ramach. Ale nie jest dla mnie jasne, skąd bierze się resztkowa afirmacja podmiotu rewolucyjnego' – Marina Vishmidt, 'The Economy of Abolition/Abolition of the Economy', Variant #42.

'Komunizować miejsce oznacza: uwolnić jego użytkowanie i w oparciu o to wyzwolenie eksperymentować z wyrafinowanymi, zintensyfikowanymi i skomplikowanymi relacjami [...] Komunizm jest możliwy w każdej chwili. To, co nazywamy >>Historią<< było do tej pory niczym innym, jak zestawem okrężnych środków wymyślonych przez ludzi, aby go uniknąć. Fakt, że ta >>Historia<< gdzieś od stulecia sprowadza się do niczego innego, jak zróżnicowanego nagromadzenia katastrof, ukazuje, że kwestii komunistycznej nie można już odwlekać. To właśnie to zawieszenie musimy, z kolei, zawiesić' – The Invisible Committee, The Call

'Każdy rewolucjonista i reformator jest zbiegiem. Walczyć o zmianę oznacza być niezdolnym do zmiany samego siebie. Reformować oznacza być nie do naprawienia' – Fernando Pessoa, The Book of Disquiet

'Perspektywa komunistyczna jest antypolityczna, nie apolityczna'. – Gilles Dauvé

'Komunizacja zaczyna się w działalności kryzysowej, która dąży do tego, by poza nią wykroczyć. Komunizacja nie odpowiada ideałowi ani politycznemu sloganowi. Jest rozwiązaniem trudności, z jakimi proletariat spotyka się w toku swojej reprodukcji w działalności kryzysowej. Działalność kryzysowa jest walką przeciwko kapitałowi o zapewnienie przetrwania, niczym więcej. Gdy próby spełniania żądań proletariatu okazały się nieskuteczne w ratowaniu proletariatu ekonomicznie, komunizacja przeskakuje do nieekonomii. Tu tkwi paradoks: kryzys gospodarczy jest najgłębszy, potrzeby proletariatu są ogromne, a rozwiązaniem jest odrzucenie produktywizmu. W istocie 'produkcja' bez produktywności nie jest funkcją produkcyjną. Jest to forma uspołeczniania ludzi, która pociąga za sobą produkcję, ale bez mierzenia czasu czy czegokolwiek innego (nakładów, liczby osób, produkcji) – Bruno Astarian, Crisis Activity and Communisation.

'Kroki komunizacji są krokami linoskoczka'. – Theorie Communiste, The suspended step of communisation, Sic #1.

'W fazie pogłębiania się kryzysu, rewolucyjny proletariat odtwarza się głównie poprzez grabież własności kapitału. Nawet w szczupłej gospodarce istnieją zapasy. Działalność kryzysowa będzie polegać (między innymi) na ich przejmowaniu. Już w tej fazie można sobie wyobrazić rozbieżność między tendencją kontrrewolucyjną, która próbuje wyjaśnić wszystko, przegrupować dobra, koordynować ich dystrybucję, narzucić kryteria praw i obowiązków itp., a tendencją komunizującą, która odrzuca tę gospodarkę grabieżczą i sprzeciwia się ustanowieniu wyższych władz dystrybucyjnych, nawet tych wybieranych demokratycznie itp. Ta druga tendencja będzie upierać się, że lokalne pogłębienie rewolucji, absolutna bezinteresowność, są lepsze niż abstrakcyjna solidarność i egalitaryzm, które mogą być mierzone i zarządzane tylko przez władzę' – Bruno Astarian, Crisis Activity and Communisation.

'Aby wydostać się z tego błędnego koła, musimy spróbować pojąć pozytywnie, czym jest jednostka w komunizmie. Właściwie nie jest to całkowicie tajemnicza kwestia. Aby się do niej zbliżyć, mamy proletariusza-powstańca, proletariusza, którego widzimy w działalności kryzysowej, w insurekcji, a nie zbuntowaną jednostkę […] Specyfika działalności kryzysowej polega na tym, że wyłania się ona z interaktywnej relacji między jednostkami proletariackimi, która konkretnie sygnalizuje kryzys (jeszcze nie zniesienie) klasowej przygodności. […] Co więc widzimy w działalności kryzysowej? Widzimy jednostki, które jeszcze wczoraj stanowiły niezróżnicowaną masę pracowników najemnych, jak wymyślają społeczne formy walki z nieoczekiwaną wyobraźnią, widzimy, jak podejmują decyzje (i często je stosują), widzimy, jak dostosowują się z godziny na godzinę do zmieniających się okoliczności, widzimy, jak zapominają o swoich osobistych interesach 'z przeszłości', czasami paląc swoje mosty z narażeniem życia. I to wszystko bez lidera, lub przynajmniej bez istniejącego wcześniej lidera, bez istniejącej wcześniej organizacji, bez formalnego przyrzeczenia i bez odpowiedzialności wobec zasad' – Bruno Astarian, Crisis Activity and Communisation.

'Kapitał teraz zaostrza, roznieca i bardziej niż kiedykolwiek polega na podziałach między pracownikami. Kiedyś dumna nosicielka uniwersalnie ważnej rewolucyjnej esencji, Klasa Robotnicza, w swojej autonomii jako klasa w kapitalizmie, nie może już budować swojej siły jako klasa przeciwko kapitałowi. Dzisiaj rewolucja musi wyłonić się z rozłamu w proletariacie, jako jedyny proces zdolny do przezwyciężenia tego rozłamu. Jeśli działanie rewolucyjne nie zniesie natychmiast wszystkich podziałów między proletariuszami, to nie jest ono rewolucyjne; nie jest komunizacją' – Maya Gonzalez, Communisation and The Abolition of Gender.

'W chwili obecnej sama niezdolność pracowników do zjednoczenia się na podstawie tożsamości pracowniczej stanowi zatem podstawową granicę walki. Ale ta granica jest jednocześnie dynamicznym potencjałem tego cyklu walk, niosącym w sobie zniesienie relacji płciowych i wszystkich innych utrwalonych rozróżnień. Nie jest to historyczny przypadek, że koniec poprzedniego cyklu zmagań zbiegł się z buntem przeciwko prymatowi Robotnika – buntem, w którym feminizm odegrał główną rolę. Wyobrażanie sobie ruchu robotniczego, który nie zdegradowałby kobiet, czarnych i homoseksualistów do podrzędnej pozycji, oznacza myślenie o ruchu robotniczym, któremu brakuje właśnie tej jednoczącej/wykluczającej cechy, która kiedyś pozwalała mu się w ogóle poruszać' – Maya Gonzalez, Communisation and The Abolition of Gender.

'Dzisiaj obecność kobiet w walce klasowej może funkcjonować jedynie jako pęknięcie, odchylenie w konflikcie klasowym, które destabilizuje jego warunki. [...] Dopóki proletariusze będą działać jako klasa, kobiety wśród nich nie mogą nie przegrać. W toku walki kobiety będą więc wchodzić w konflikt z mężczyznami. Będą krytykowane za wykolejanie ruchu, za odwracanie go od jego głównych celów. [...] Tylko z wnętrza tego (i innych) konfliktów proletariat dojdzie do przekonania, że ​​przynależność klasowa jest zewnętrznym ograniczeniem, impasem, który będzie musiał pokonać, aby być czymś poza swoim związkiem z kapitałem. To przezwyciężenie jest niczym innym jak rewolucją pojętą jako komunizacja, która niszczy płeć i wszystkie inne podziały, które stają między nami' – Maya Gonzalez, Communisation and The Abolition of Gender.

'Chodzi o to, aby wziąć pod uwagę zasadniczą krytykę wymierzoną wobec 'alternatywy' (brak możliwości rozwoju komunizmu w świecie kapitału); ale uznać, że istnieje również konieczny związek między tym, czym proletariusze są dzisiaj, a tym, co pewnego dnia pozwoli im wytworzyć komunizm; innymi słowy, że możliwe jest praktyczne zajęcie się problematyką związaną z komunizmem, nawet jeśli dzisiaj nie można żyć czymś, co 'zmierza w kierunku' komunizmu lub go poprzedza. Tak więc, argumentowałem, że ruch komunizujący charakteryzuje się tym, że już wysuwa w swych zmaganiach pytania, które mają tę samą naturę, co te, które doprowadzą do wytworzenia komunizmu w chwili rewolucji; ale że odpowiedzi, które przynosi, sklecone są z tego, co kapitał umożliwia dzisiaj, same w sobie nie są komunistyczne' – Leon de Mattis, Reflections on the Call.

'To sama 'użyteczność' nie może istnieć bez zysku. Nic, co nie jest dochodowe, nie może być użyteczne w kapitalizmie' – Leon de Mattis, What is Communisation.

'Komunizacja w jakiejkolwiek formie zawsze wydaje się być uwięziona w napięciu między immanentnym zniesieniem kapitału, stopniowym rozprzestrzenianiem się walk, które naruszają granice partii, samorządności i organizacji w miejscu pracy, a radykalnym zerwaniem, ustanowieniem tego, co Benjamin nazwał 'rzeczywistym stanem wyjątkowym' w opozycji do stanu wyjątkowego narzuconego przez suwerenność państwa. Ten podwójny rytm komunizacji jest równoległy z napięciem, które jest w oczywisty sposób obecne w każdej próbie jego teoretyzowania i praktykowania w teraźniejszości: między subiektywną aktywnością a bardziej obiektywną analizą kapitału' – John Cunningham, Invisible Politics, Mute.

'Praca manualna, czas wnikający w ciało. Poprzez pracę człowiek zamienia się w materię, tak jak Chrystus w Eucharystię. Praca jest jak śmierć' – Simone Weil.

'Ale żeby proletariat zdał sobie sprawę ze swojej siły, musi wyzbyć się przesądów chrześcijańskiej, ekonomicznej i wolnomyślnej moralności. (...) Musi uprzeć się i nie pracować dłużej niż trzy godziny dziennie, a resztę dnia i nocy próżnować i hulać. - Paul Lafargue, Prawo do lenistwa, 1888.

'Rewolta jest permanentna, nieredukowalna. Jest źródłem przewrotności, które nie wysycha. Jeśli zostało oszukane dzisiaj, będzie odnowione jutro. Nie ma ono pamięci, nie ma historii, nie ma wartości, nie jest lojalne, jest nieobliczalne i jest nieprzewidywalne. Bunt trwa po drugiej stronie każdego ogrodzenia, które zostało zbudowane, aby go okiełznać' – Frere Dupont z Brief Statements on Revolt and Structure.

Full Unemployment Cinema, The Communisation Companion, 2012.

Od Nomosu Ziemi do niezawłaszczalnej Ziemii: polityka reparacji na rzecz dóbr wspólnych

"W niniejszym eseju odwołuję się do pojęcia brutalizmu, aby opisać epokę ogarniętą patosem wyburzania i wytwarzania na skalę planetarną olbrzymich zasobów mroku, ale również wszelkiego rodzaju odpadów, pozostałości i śladów gigantycznej demiurgii. (...) Koncentracja kapitału w rękach kilku zaledwie osób nigdy nie osiągnęła tak wysokiego poziomu jak dzisiaj. Pożerająca wszystko plutokracja nie przestała prowadzić swej gry na skalę planetarną, by przechwycić i zawłaszczyć dobra ludzkości, a wkrótce takżę wszystkie zasoby życia.

(...) Wkroczyliśmy na dobre w erę spalania świata. Jednocześnie stajemy w obliczu naglącej potrzeby. Realność tego wywierającego na nas presję stanu, realność kruchości i podatności na zagrożenia, była już wcześniej udziałem wielu narodów świata, które doznawały w swej historii eksterminacji i ludobójstwa, masakr i pozbawienia wszelkich dóbr, niezliczonych najazdów łowców niewolników, przymusowych przesiedleń, zamykania w rezerwatach, więziennych krajobrazów, kolonialnych spustoszeń i oglądania szczątków kości rozsianych wzdłuż zaminowanych granic.

(...) Dziś instytucja więzienia, podobnie jak instytucja granicy, stanowi siłę napędową w globalnym zarządzaniu ciałami niebezpiecznymi i tymi, których jest 'za dużo'. (...) Przekroczenie (...) punktu krytycznego może nastąpić bardzo szybko, z naprawdę błahego powodu - na przykład kradzieży puszki piwa w sklepie. Wychodząc od tego mikrozdarzenia, któremu przypisuje się istotne znaczenie (naruszenie własności prywatnej), wszystko toczy się już szybko i gwałtownie: zatrzymanie, pobyt w areszcie, stawienie się w sądzie, skazanie na grzywnę wraz z ustanowieniem okresu próbnego połączonego z noszeniem elektronicznej bransoletki, którą to bransoletkę trzeba przecież wypożyczyć, gdyż inaczej skazanemu grozi pobyt w więzieniu. Ale ta niby-ozdoba wcale nie jest darmowa. Kosztuje określone pieniądze, do czego należy jeszcze dodać nie tylko miesięczną stawkę za usługę, lecz także dzienną opłatę za użytkowanie. Ciało osoby niepełnoletniej i uznanej za przestępcę oplata odtąd odrębny łańcuch łączący prawo i sprawiedliwość ze strukturą grabieży i systemowych punkcji. Otóż w jego ramach państwo i rynek wspólnie dzielą się zyskami. Czyż bowiem grzywna nie jest przelewana na konto gminy, a pozostałe koszty - przekazywane prywatnej firmie? Tak właśnie działa brutalizm, poprzez nakłuwanie i ekstrakcję.

(...) Należy pamiętać, że polityczność to niekończący się wysiłek wyobrażania sobie i tworzenia wspólnego świata i wspólnej przyszłości. Punktem wyjścia do budowania tego wspólnego świata jest dzielenie się słowem (...). Historia przyszłości istnieje natomiast tylko tam, gdzie istoty ludzkie w danej sytuacji wzajemnie wprawiają się w ruch. Znamienne jest (...) to, że wciąż mnożą się ruchy nawołujące do odmienności. Abstrakcyjny uniwersalizm, przesiąknięty kolonializmem i zabarwiony rasizmem, zakończył się fiaskiem. Ostatecznie przyjął formę pana-podmiotu-władcy, który w swoim wściekłym dążeniu do bycia uznanym za człowieka po prostu musi najpierw zdefiniować samego siebie w tym i poprzez to, co przyjmuje i co dyskwalifikuje, w tym i poprzez to, na co pozwala i co dewaluuje, a także w granicach i poprzez granice, jakie stawia miedzy sobą a innymi. W rezultacie ruchy te wykorzystują różnicę nie po to, by wykluczyć się z tego-co-wspólne, ale aby wykorzystać ją jako dźwignie do renegocjowania warunków przynależności i uznania.

Takiej walki nie należy jednak mylić z dążeniem do izolacji, które nęka i niepokoi wiele klas rządzących we współczesnym świecie. Zamiast martwych, pozbawionych życia i energii ciał walka ta, wprost przeciwnie, ma na celu doprowadzenie do pojawienia się ciał mówiących, członków prawdziwej społeczności istot posiadających prawa. Ruchy te pokazują również, że aby osiągnąć podobieństwo należy zacząć od uznania różnicy. Kiedy bowiem spotkanie nastąpiło w warunkach przemocy, uznanie różnic stanowi punkt wyjścia do polityki podobieństwa lub też, co byłoby jeszcze lepsze, do polityki dóbr wspólnych.

(...) Trudno zaprzeczyć niebezpieczeństwom, które niesie ze sobą pragnienie odmienności, zwłaszcza gdy różnica jest pojmowana politycznie i kulturowo jako specyficzne miejsce, z natury niezgłębione. Pragnienie różnicy może stać się pragnieniem skierowanym na niewłaściwy obiekt. Wygląda na to, że w dzisiejszych czasach tożsamość staje się nowym opium dla mas. Dzieje się tak, ponieważ rozum jako uniwersalna ludzka zdolność jest zewsząd atakowany, a model liberalnej demokracji, który miał być jednym z jego przejawów, wszędzie przeżywa głęboki kryzys. Większość antagonizmów politycznych jest coraz częściej wyrażana w wisceralnej, płynącej z samych trzewi formie. Konflikty tożsamościowe są właśnie symptomami wejścia w erę wisceralności. Symptomy te, rozpowszechniane wiralowo przez nowe technologie komunikacji, doprowadziły do uwolnienia negatywnych energii a poszukiwanie kozłów ofiarnych ma wyjaśnić nieszczęścia naszych czasów.

(...) Klasyczny humanizm leżący u podstaw liberalnej demokracji i republikanizmu jest zbyt skompromitowany, aby budzić trwałą i bezwarunkową akceptację. Należy to zmienić i powrócić do integralnej koncepcji świata, czy wręcz Ziemi. Bo poza tym, że należy ona do nas w równym stopniu, Ziemia jest zamieszkiwana przez wiele gatunków, z którymi musimy negocjować nowe formy porozumienia, współistnienia i bliskości. W odniesieniu do najbliższej przyszłości problem nie sprowadza się już zatem do państwa narodowego, do grupy etnicznej, czy też do indywidualnych tożsamości, lecz do całej planety. Ale i sama planeta nie ma większego znaczenia poza jej wymiarem kosmicznym. Wspólność będzie wynikać z uznania zawiłych zależności i złożoności naszego świata. Dlatego w zredefiniowaniu polityki na rzecz dobra świata poza wymiarem ludzkim myślenie i uzdrawianie (penser et pansen) są z sobą nierozerwalnie związane.

Jeszcze nie tak dawno temu ludzie twierdzili, że można wyznaczyć, mniej lub bardziej precyzyjnie, granicę między tu i gdzie indziej. Dzisiaj takie działanie jest pozbawione sensu. Granica wykazuje teraz tendencję do rozszerzania się, czy wręcz rozmywania pomimo wszelkich prób przesuwania jej na zewnątrz, miniaturyzacji lub militaryzacji. W istocie, bez względu na wszelakie nacjonalizmy i etnonacjonalizmy, zawsze istniał tylko jeden świat. Czy nam się to podoba, czy nie, wszyscy mamy do niego prawo. Nigdy dotąd nie było lepszego czasu na ponowne zdefiniowanie parametrów tego, co nas łączy w tym planetarnym stuleciu.

Cokolwiek byśmy jednak myśleli, świat nie jest nieskończenie rozciągliwy. Ludzie nie są ani jego jedynymi mieszkańcami, ani jego jedynymi prawowitymi właścicielami. Nie mogą zatem sprawować nad nim nieograniczonej władzy. W związku z tym prawdziwa demokracja może być tylko demokracją wszystkich istot żyjących. Ta demokracja istot żywych wymaga pogłębienia nie w sensie uniwersalnym, ale w sensie dobra wspólnego, a zatem konieczne jest zawarcie paktu troski, troski o planetę, troski o wszystkich mieszkańców świata, zarówno ludzi, jak i inne żyjące istoty.

Sercem takiego paktu troski jest od samego początku obowiązek naprawienia szkody i zadośćuczynienia, które stanowią pierwsze kroki w kierunku ustanowienia autentycznej, planetarnej sprawiedliwości. W dawnej myśli afrykańskiej akty reparacji obejmowały wszystkie żywe istoty. To, co żyje, jest postrzegane jako tkanka w trakcie stawania się, i dlatego może stać się przedmiotem naprawy. Działania te dotyczą nie tylko ran i wynikającej z nich traumy. W teorii i praktyce klinicznej nie chodzi tak naprawdę o odzyskanie utraconych właściwości. Celem jest przede wszystkim odbudowanie relacji. A relacja ta jest kosmiczna w tym sensie, że dotyczy każdego aspektu świata, wszystkich ciał tego świata. Klinika z konieczności obejmuje to, co Kant nazwał „ogólną gościnnością”. „Nie ma tu mowy o (żadnej] filantropii”, ostrzega już na samym wstępie, chodzi o prawo. Co zatem oznacza owa gościnność w kontekście Kaniowskiego prawa? Dla Kanta gościnność oznaczała „prawo obcego przybysza na cudzym terytorium do tego, by nie traktowano go wrogo”. „Nie chodzi tu o prawo gościnności w ścisłym znaczeniu (byłby tu konieczny dobroczynny układ, czyniący gościa na czas pewien domownikiem) I...J, lecz o prawo odwiedzania, które przysługuje wszystkim ludziom, prawo przyłączania się do towarzystwa, a to znów na mocy prawa do wspólnego posiadania powierzchni ziemi, na której, jako że jest kształtu kulistego, nie mogą się ludzie w nieskończoność rozproszyć, lecz muszą się w końcu z sobą spotkać i znosić się nawzajem. Pierwotnie zaś prawo do zamieszkania jakiegoś miejsca nie przysługuje więcej jednemu aniżeli drugiemu".

(...) Będziemy musieli nauczyć się wspólnie pamiętać, a czyniąc to, wspólnie naprawiać tkankę i oblicze świata. Nie chodzi więc o to, by zamknąć się w sobie, by dać się pochłonąć obsesji bycia-u-siebie, obsesji bycia-między-swoimi, transcendentalnego bycia-w-sobie, ale rzecz w tym, by przyczynić się do powstania, w dalszej perspektywie, takiego nowego regionu świata, do którego wszyscy, bezwarunkowo, będziemy mogli wejść, aby objąć, mając szeroko otwarte oczy, nierozwiązywalną naturę świata, jego niemożliwą do rozsupłania strukturę oraz jego skomplikowany i złożony charakter. 

Projekt dobra wspólnego ustępuje miejsca koncepcji przechodnia. Przechodzień odnosi się w ostatniej instancji do tego, co stanowi naszą wspólną kondycję, kondycję śmiertelników będących w drodze ku otwartej, z definicji, przyszłości. Być tu tylko przez chwilę, być przechodniem to, w ostatecznym rozrachunku, ziemska ludzka kondycja. Chodzi o to, by owo „przejście” uczynić bezpiecznym, by zorganizować je i nim zarządzać, a nie tworzyć nowe formy zamknięć - oto zadanie demokracji w erze planetarnej.

(...) Ziemia miałaby być przejawem nieograniczoności. Żadna osoba ani żadne państwo nie może rościć sobie pretensji do prawowitej własności Ziemi jako całości. Ludzie mogliby pozostawić na niej jakiś ślad swego pobytu, ale w głębi, otoczona ciemną nocą. Ziemia zawsze pozostanie odrębna od swoich mieszkańców. Niewielu z nich było świadkami jej prapoczątków, a nigdy nie będzie dane wszystkim, aby poznali jej kres. Coś w jej substancji i materialności czyniłoby ją zatem, w taki czy inny sposób, zasadniczo niemożliwą do zawłaszczenia. Właśnie dlatego zajmuje tak centralne miejsce w „wiekach świata" - światowiekach.

Ziemia nie jest więc jedynie zwykłą materią, formacją geologiczną i zwartą masą składającą się z wielu zróżnicowanych warstw. Nie jest też niemym bytem. Poza wieloma obliczami jest uwikłana w niekończącą się sieć funkcji symbolicznych. Jako prawdziwy „brzuch świata", zapewnia równowagę kosmosu i stanowi miejsce par excellence dobra wspólnego i miejsce dzielenia się. Jest też jednak tym, co zawsze pozostaje w rezerwie, innymi słowy, co jest „niezawłaszczalne". Przez „niezawłaszczalne” należy rozumieć nie tylko to, co jest zasadniczo odporne na procedury alienacji, lecz także to, czego nikt nie może zostać pozbawiony, lub to, czego użycia nie można w sposób uzasadniony nikomu odmówić. W tym sensie Ziemia jest ostateczną instancją pozwalającą zweryfikować to, co starożytni Grecy nazywali izonomią, to znaczy prawem, które nie tylko obowiązuje wszystkich, lecz także jest dla wszystkich równe. Jest ona także nazwą, którą należy nadać homoios, co znaczy podobny do wszystkich innych.

W Nomosie Ziemi Carl Schmitt zdaje się nie brać pod uwagę wielu sposobów, w jakie tworzona jest własność, oraz relacji, jakie inne kultury ustanawiają między glebą a Ziemią jako taką. Relację między ludźmi a ziemią postrzega on przede wszystkim w kategoriach prawa. Ziemia „jest w potrójny sposób związana z prawem”, twierdzi. „Kryje je w sobie jako nagrodę za pracę; ukazuje prawo w formie stałych granic; dźwiga je na sobie w publicznych znakach porządku". I konkluduje: „Prawo wiąże się z ziemią, odnosząc się do niej”'. Ziemia jest rozpatrywana nie sama w sobie, ale z punktu widzenia tego, co niesie, z punktu widzenia jej zdolności do sprawiedliwego wynagradzania tych, kobiet i mężczyzn, którzy ją uprawiają (zmęczenie, trud i siew w zamian za plony), oraz z punktu widzenia jej zdolności do ukazania idei niemal immanentnej sprawiedliwości.

W schemacie zaproponowanym przez Carla Schmitta jednym z nieodłącznych składników ziemi jest gleba. Gleba z kolei charakteryzuje się stałością. Życie na ziemi oznacza po części jej karczowanie, wydzielanie i odgraniczanie pól, łąk i lasów. Oznacza również sadzenie i sianie, pozostawianie niektórych obszarów odłogiem i karczowanie innych. Na koniec tej pracy ziemia jest najeżona żywopłotami i ogrodzeniami, kamieniami granicznymi i murami. Jest również usiana domami, budynkami i inną infrastrukturą. Słowem, ziemia nabiera znaczenia tylko za pośrednictwem ludzkiej pracy. Pozostawiona sama sobie, nie stworzy społeczności. Tymczasem istota tej pracy sprowadza się do serii działań polegających na podziale i zawłaszczaniu lub na tym, co Schmitt nazywa „zajęciami”6. Owe gesty przejęcia, o których mówi, że ustanawiają prawo, przybierać mogą różne formy. I nie ma znaczenia, czy są one dokonywane pod znakiem wznoszenia miast i budowy fortyfikacji, kolonizacji, wojen, najazdów lub traktatów, okupacji, tworzenia barier czy blokad. Zawsze tworzą one „pierwszy porządek wszelkich stosunków posiadania i własności’”. Innymi słowy, są one pierwotnymi aktami założycielskimi prawa. „Zajęcie lądu”, wytyczanie granic gruntów, oznacza tworzenie tytułów prawnych i ustanawianie własności. Oznacza to również odróżnianie tego, co twoje, od tego, co moje.

O „zajęciu lądu” Schmitt mówi również jako o wydarzeniu o charakterze zdecydowanie politycznym; jest to według niego źródło wszelkiego następującego po nim konkretnego porządku i całego dalszego prawa, rzeczywisty rdzeń całej historii o wymiarze planetarnym, innymi słowy: historii, która ściera się ze wszystkim, co dzieje się na świecie. Taka historia obejmuje nie tylko całą kulę ziemską. Jak zauważyli inni, może ona również dać początek różnego rodzaju mechanizmom, wprawić w ruch historię świata, czyli całą ludzkość. Co więcej, ten historyczny charakter staje się widoczny, gdy „zajęcia lądu" prowadzą do tego, że „pojawia się nowe stadium ludzkiej świadomości przestrzennej i porządku globalnego.

Z tego punktu widzenia planetarność ma zatem podwójny wymiar. Z jednej strony nie ma planetarności przy braku zdolności do globalnego wyobrażenia Ziemi. Z drugiej strony planetarność nie może istnieć bez świadomości wspólnej przynależności do porządku przestrzennego obejmującego całą ludzkość. Świadomość planetarna zakłada zatem taką reprezentację świata, która byłaby wspólna „wszystkim ludziom i ludom", byłaby ich wspólnym ciałem niebieskim". Byłaby ona odpowiednikiem świadomości nie tyle globalnej czy światowej, ile prawdziwie astralnej, wpisanej we wszechświat, który dając znak ziemskiej egzystencji, rozszerzają na kosmos jako całość.

(...) Ludzkość jest już bliska odrodzenia się w drugiej naturze w związku z wewnętrzną transformacją horyzontu obliczeń i niemal nieograniczonym poszerzaniem logiki kwantyfikacji. Może się to wydawać paradoksalne, a nawet sprzeczne z intuicją, kiedy nazywamy ten technologiczny moment entropijnym. A jednak pod wieloma względami taki on jest. Rzeczywiście, przechwytywanie, identyfikowanie, dzielenie, sortowanie, selekcja i klasyfikowanie nie są specyficznymi właściwościami maszyn. To także cecha granic, miejsc, w których dla wielu naszych współczesnych świat się rozpada, a globalizacja dociera do swoich granic.

Granica nie jestjuż tylko linią demarkacyjną oddzielającą odrębne suwerenne jednostki. Jako struktura ontologiczna funkcjonuje ona teraz sama w sobie, niejako samoistnie, anonimowo i bezosobowo, rządząc się własnymi prawami. „Granica" to w coraz większym stopniu jak najbardziej właściwa nazwa dla zorganizowanej przemocy, która leży u podstaw współczesnego kapitalizmu i porządku naszego świata w ogóle - dziecko oddzielone od rodziców i zamknięte w klatce”, zbędni kobieta i mężczyzna skazani na porzucenie, zatonięcia statków i utonięcia setek, jeśli nie tysięcy ludzi każdego tygodnia”, niekończące się wyczekiwanie i upokorzenia doznawane w konsulatach”, czas w zawieszeniu, dni niedoli i tułaczki na lotniskach, na posterunkach policji, w parkach, na dworcach kolejowych, a nawet na chodnikach wielkich miast, gdzie, gdy tylko zapada noc, koce i postrzępione szmaty zrywane są z ludzi, których sponiewierano i pozbawiono już niemal wszystkiego, włącznie z wodą, higieną i snem. To ciała zbrukane lub, inaczej rzecz ujmując, zdewastowana ludzkość.

W rzeczywistości wszystko sprowadza nas z powrotem do granicy, tego punktu zero nie-relacji i zaprzeczenia samej idei wspólnego człowieczeństwa, wspólnej planety,jedynej, którą mamy, którą powinniśmy dzielić i z którą wiąże nas nasza wspólna kondycja przechodniów. Ale może należałoby raczej, chcąc być już całkiem precyzyjnym i ścisłym, mówić o „granicyzacji" bardziej niż o granicach.

(...) Technologizacja granic idzie pełną parą. Bariery oddzielające, rzeczywiste i wirtualne, cyfryzacja baz danych, kartotek, rozwój nowych urządzeń monitorujących, takich jak czujniki, drony, satelity i roboty-strażnicy, detektory na podczerwień, różnego rodzaju kamery, kontrola biometryczna i wykorzystanie inteligentnych kart chipowych zawierających dane osobowe - wszystko to stosuje się, aby przekształcić samą naturę zjawiska granicy i przyspieszyć wprowadzenie jej tym razem w formie mobilnej, przenośnej i wszechobecnej.

(...) Podobnie jak społeczność, ani republika, ani demokracja nie istnieją a priori jako byty abstrakcyjne i niezmienne, w których imieniu bylibyśmy gotowi zabijać lub, a contrario, ryzykować życie. Taka koncepcja wspólnoty, republiki i demokracji byłaby czysto ideologiczna. Poza bowiem rzeczywistymi i faktycznymi konfliktami społecznymi republika, wspólnota i demokracja nie znaczą absolutnie nic. Idea władzy publicznej, z którą wszyscy byliby związani, nie jest być może uniwersalna. O ile idea nie była całkowicie nieobecna, o tyle nie podzielały jej również wszystkie społeczeństwa afrykańskie sprzed epoki kolonizacji. 

Istniało jednak pojęcie dóbr wspólnych. Takie dobra miały nie tylko wymiar ekonomiczny, ale przede wszystkim społeczny i polityczny. Uznawano je za suwerenne instancje. Uważano, że są one obdarzone życiem. A skoro chodziło o byty obdarzone własnym życiem, taka własność była niezbywalna w tym sensie, że byty te należały same do siebie. Dobra te należały do wspólnoty, ale ta z kolei nie miała do nich żadnych praw, które byłyby ponad ich własnymi prawami. Tak działo się między innymi w przypadku relacji pomiędzy wspólnotą a ziemią. Pozostawało więc miejsce na to, co nieprzywłaszczalne. Istniały dobra, które każdy miał prawo uznać za własne. Ogólnie rzecz biorąc, były to dobra, które wykraczały poza własne ciało pojedynczego podmiotu. Dobra te przyczyniały się do odnawiania życia wielu ludzi.

Wszelkiego rodzaju ludzkie zbiorowości miały zdecydowane pierwszeństwo nad ideą władzy publicznej lub własności prywatnej. Różnorodność form „wspólnego” lub „tego-co-wspólne” była uderzająca. Wspólne więzi wynikały bądź z przekonań, bądź z działań, dzięki którym ludzie lub grupy osób odnosiły się do siebie nawzajem. Sama tożsamość była częścią wiary -język, religia, tradycje kulturowe, podobieństwa fizyczne, zbieżność zwyczajów (habitus). Wspólnota nie miała charakteru esencjalistycznego. Nawet gdy odnosiła się do wspólnych przekonań, takich jak wiara w mit pochodzenia, nie była ona niczym więcej niż nazwą dla wzajemnej odpowiedzialności między pokoleniami. Na dwóch biegunach luku pokoleniowego znajdowali się z jednej strony przodkowie i przyszłe pokolenia z drugiej. Tworzenie wspólnoty oznaczało opanowanie sztuki budowania pomostu między nimi. Tkanie takiej więzi, tworzenie połączenia, przebiegało w czasie. Zbiorowości nie były sztywnymi, samowystarczalnymi wspólnotami, ale złożonym procesem łączenia i ciągłego układania na nowo umożliwiającym niwelowanie różnic poprzez permanentną integrację.

(...) Wszystkie te obiekty ['fetysze', 'przedmioty kulty', 'przedmioty rytuału') należały do gospodarki pokoleniowej. Jako wytwory otwartego systemu dzielenia się wiedzą, łączyły pojedynczy i unikatowy geniusz z geniuszem wspólnym w ramach partycypacyjnych ekosystemów, w których świat nic był przedmiotem do zdobycia, ale zasobem potencjału, i w których jedyną władzą, czystą i absolutną, była władza stanowiąca źródło życia i płodności.

Ponieważ jednak chodzi o kwestię restytucji dóbr, musimy wrócić do tego, co najistotniejsze. Próby wyjaśnienia ciągłego drenowania owych zasobów, którego doświadczyliśmy ze względu na brak naukowej i technologicznej biegłości, a także z powodu niewystarczającej siły bojowej, stanowią jedynie cieniutką powłokę, pod którą kryje się istota sprawy.

(...) W tym systemie ciągłych odniesień, wzajemnych relacji i zależności, wielorakich schematów mediacji, każdy obiekt nieustannie otaczał, maskował, odsłaniał i eksponował inny obiekt, rozszerzał swój własny świat, jednocześnie wpisując się w inny obszar. Byt nie przeciwstawiał się nie-bytowi. W napięciu tyleż intensywnym, co nieskończonym za każdym razem jeden dążył do włączenia drugiego. Stawanie się zastępowało tożsamość, ową rzeczywistość, która powstawała dopiero po fakcie - niejako to, co dopełnia i ustanawia, ale zawsze jako to, co inicjuje, zapowiada i prefiguruje; jako to, co umożliwia metamorfozę i przejście (do innych miejsc, innych form i innych momentów). Dla tej plastycznej ludzkości przyłączenie się do tego świata po to, aby w nim uczestniczyć i go zachować, było ważniejsze niż jego matematyczny opis, zdominowanie i podporządkowywanie go sobie.

(...) Pojęcie granicy ontologicznej nigdy nie miało (...) [w Afryce] takiej rangi, jaką uzyskało w innych regionach świata. Ważne było nie to, że się jest sobą, że się było sobą lub że powielało się siebie, pozostając wiernym pierwotnej jedności. Nie potępiano nigdy zaprzeczania sobie lub powtarzania siebie, gdy było to konieczne. Stawanie się Innym, przekraczanie granic, możliwość odrodzenia się w innym czasie, w innych miejscach, pod wieloma innymi postaciami, w nieskończonej liczbie innych bytów przywoływanych po to, aby wzbudzić inne przepływy życia - taki był podstawowy wymóg w ramach struktury świata, która ściśle rzecz ujmując, nie była ani pionowa, ani pozioma, ani ukośna, lecz stanowiła sieć.

Chociaż nie wszystkie dzieła sztuki były obiektami rytualnymi, to jednak ożywiano je za pomocą aktów rytualnych. W każdym razie obiekt istniał jedynie w relacji z podmiotem, obiekt i podmiot wzajemnie się definiowały. Poprzez rytuały, obrzędy i owe relacje wzajemności dokonywało się przypisanie podmiotowości wszystkim nieożywionym przedmiotom. Taki był właśnie świat, który utraciliśmy, świat, którego nośnikami były afrykańskie przedmioty, świat, którego objawienie, dzięki mnogości form, przedmioty te celebrowały. I tego właśnie świata nikt nigdy nie będzie nam już w stanie zwrócić.

(...) Byliśmy zatem, przez stosunkowo długi okres, swego rodzaju magazynem-składowiskiem dla świata, zarówno jego życiodajnym źródłem zaopatrzenia, jak i odrażającym przedmiotem drenażu. Afryka zapłaciła światu niezmiernie wysoki haracz, ale na tym jeszcze nie koniec. Nawiasem mówiąc, jest w tym coś monstrualnego, coś zupełnie niepoliczalnego, coś, co właściwie nie ma ceny, a co zostało na zawsze i bezpowrotnie utracone, o czym świadczy życie wszystkich naszych obiektów w niewoli, podobnie jak niegdyś i dziś życie wszystkich naszych bliskich toczące się w więziennym pejzażu.

W pewnych okolicznościach niektóre z tych obiektów odgrywały bardzo istotną filozoficzną rolę w kulturze. Pośredniczyły między ludźmi a życiodajnymi mocami. Służyły ludziom do myślenia o ich wspólnym istnieniu. Za samym technicznym gestem tworzenia tych przedmiotów krył się szczególny cel - połączenie zasobów pokoleniowych w taki sposób, aby nie zagrażało to całemu ekosystemowi; chodziło o bezwarunkową odmowę przekształcania wszystkiego w towar, o obowiązek otwarcia drzwi i słów na dynamikę wzajemnej wymiany (jak równy z równym) i na niezakłócone tworzenie wspólnych dóbr. Utrata tych obiektów doprowadziła do prawdziwego zubożenia świata symbolicznego.

Za każdym z tych obiektów kryły się także różne rzemiosła, a za każdym rzemiosłem określony zasób wiedzy i umiejętności, które były nieustannie przyswajane i przekazywane dalej, a więc myśl techniczna i estetyczna, przekazy figuratywne, pewna domieszka magii - krótko mówiąc, ludzki wysiłek zmierzający do tego, by okiełznać materię życia i całą gamę jego substancji. Jedną z ich funkcji było łączenie form i sił przy ich równoczesnej symbolizacji, ale także uaktywnianie mocy, które wprawiają świat w ruch.

Wszystko to przepadło, włącznie z tym wysokim trybutem, który Afryka musiała zapłacić Europie, temu kawałkowi świata, z którym byliśmy związani głęboką i ścisłą relacją polegającą na drenowaniu i eksploatacji naszego kontynentu.

(...) Kto może dzisiaj szczerze i uczciwie zaprzeczyć, że tym, co zostało zabrane, były nie tylko przedmioty, ale wraz z nimi olbrzymie bogactwo symboli i potężne zasoby potencjału? Kto jeszcze może dzisiaj nie widzieć tego, że zakrojone na szeroką skalę zawłaszczenie afrykańskich skarbów stanowiło kolosalną stratę, praktycznie niemożliwą do oszacowania, niepoliczalną, a co za tym idzie - również niemożliwą do zrekompensowania w kategoriach czysto finansowych, ponieważ doprowadziło do zniszczenia naszej zdolności do tworzenia światów i innych wyobrażeń naszego wspólnego człowieczeństwa?

Nie chodzi więc tylko o zwrot materiałów, stylów, dekoracji i funkcji. Jak może bowiem zostać zwrócony sens? Czy został on już utracony bezpowrotnie? Kto zrekompensuje to, że już zawsze trzeba będzie żyć z tą stratą? I czy można to w ogóle w jakikolwiek sposób zrekompensować? (...) Prawdziwą restytucją jest (...) ta, która przyczynia się do przywrócenia życia".

A. Mbembe, Brutalizm, przeł. O. Hedemann, Kraków 2024.

czwartek, 3 października 2024

Otwarte granice, Świat bez granic, czy Abolicjonizm graniczny? Gdzie w polityce migracyjnej kończy się liberalizm, a zaczyna się kommonizm?

"Abolicjonizm graniczny nie opowiada się za zniesieniem granic jako takich, ale raczej za demontażem materialnych i politycznych realiów, w ramach których mnożenie się i uporczywe utrzymywanie się granic wydaje się być warunkiem bezpieczeństwa ludzi i dobrobytu gospodarczego. Podobnie jak w przypadku abolicjonistycznej krytyki kompleksu więzienno-przemysłowego, zgodnie z którą celem jest nie tyle likwidacja więzień, co 'uczynienie więzień przedpotopowymi' (Angela Davis), abolicjonistyczne podejście do granic dąży do uczynienia ich przestarzałymi narzędziami rozwiązywania problemów społecznych. Abolicjonizm graniczny, będąc analityczno-polityczną soczewką, pozwalająca na formułowanie krytycznej analizy reżimu granicznego, wymaga wyjścia poza liberalne rozumienie prawa do mobilności. Oznacza to sproblematyzowanie uznawanego za pewnik związku między wolnością a mobilnością, mając na uwadze to, że zorganizowane wysiedlenia i formy rządzenia migrantami odbywają się poprzez utrzymywanie ich w ruchu. Konkretniej, transformacyjna polityka zakorzeniona w walkach o sprawiedliwość przestrzenną i mobilną (...) artykułuje się w kategoriach nieindywidualistycznych i nienormatywnych. Oznacza to, że zamiast uzasadniać swoje roszczenia wyłącznie w imieniu prawa każdego do swobodnego przemieszczania się, można je postrzegać w kategoriach ruchów, które przyczyniają się do wytworzenia mobilnego dobra wspólnego [mobile common] lub procesów uwspólniania [commoning]. Oznacza to, że walki migrantów o prawa są wzbogacają – a nie ogołacają – inne walki i mobilizacje na rzecz sprawiedliwości społecznej.

Jeśli abolicjonizm polega na wyobrażaniu sobie i budowaniu społeczeństw, które nie są skoncentrowane na zorganizowanym wysiedlaniu i urasowionym karaniu, konieczne jest przemyślenie praktyk wspólnotowych poza tym, co (...) nazywam zagarniającą logiką praw, zgodnie z którą walki migrantów o prawa odbierałyby prawa obywatelom. Nie jest to abstrakcyjne założenie. Wręcz przeciwnie, wypływa ono z analizy tego, co wydarzyło się od początku XXI wieku, kiedy to walka z przemocą granic i rasowym wyzyskiem pracowników została wyrażona poprzez ekspansywne roszczenia, które otworzyły nowe drogi do oporu, sprzeciwu i polityki transformacyjnej również dla obywateli. Walki migrantów nigdy nie były podejmowane wyłącznie przez migrantów, ani nie były tylko kwestią dotyczącą migrantów. Historycznie rzecz biorąc, często były one powiązane lub stanowiły część szerszych roszczeń i transwersalnych koalicji dotyczących mieszkalnictwa, wyzysku pracowników, rasizmu i zdrowia publicznego. Z kolei migranci zapoczątkowali nowe praktyki walki i często wyrażali roszczenia polityczne w sposób, który zakłócał i przekraczał 'narodowe status quo'.

(...) Pokazuję, w jaki sposób poprzeczne sojusze na rzecz solidarności i tymczasowe infrastruktury migranckie są przejawami praktyk tworzenia świata i inicjowania badań z zakresu abolicjonizmu penitencjarnego. Rzeczywiście, jak pokażę dalej, kolektywne walki wokół mobilności i transwersalne sojusze na rzecz solidarności przyczyniają się do procesów uwspólniania, które zakłócają indywidualistyczne pojmowanie praw.

Radykalna krytyka granic nie może zatrzymać się na samym akcie wysuwania dowodów ze strony państwa, ani nie może ograniczać się do roszczeń zniesienia granic. Zamiast tego pociąga ona za sobą tworzenie analiz politycznych zorientowanych na praktyki tworzenia świata oparte na procesach uwspólniania. Abolicjonizm jako perspektywa analityczna robi znacznie więcej niż obalanie i demontaż; jest napędzany przez wyobraźnię polityczną zdolną do podtrzymywania kolektywnych podmiotowości politycznych, które walczą ze zorganizowanym państwowym wysiedleniem i pryncypiami ufundowanymi na własności. Migracja, nie będąc po prostu subdyscypliną badawczą czy też tematem zarezerwowanym dla specjalistów, jest kluczowym politycznym terenem do wyobrażania sobie transwersalnych sojuszy i sposobów bycia wspólnie. Wymaga to rzucenia radykalnego wyzwania zarówno widocznym, jak i niewidocznym mechanizmom urasawiania granic, które odtwarzają hierarchie wyzysku pracy i odmowy obywatelstwa. W rzeczywistości migracja stanowi sporny grunt, na którym może dochodzić do budowania nowych internacjonalizmów, właśnie dlatego, że krytyczny pogląd rządzenie migracją pociąga za sobą demontaż urasowionych warunków reprodukcji mechanizmów granicznych.

Abolicjonistyczne stanowisko w kwestii migracji skupia się wokół dążenia do wyobrażenia sobie polityki transformacyjnej w ramach internacjonalizmów oddolnych, opartych na myśli, że 'ruch uchodźców jest ruchem XXI wieku' (Davis). Tego rodzaju argumentacja nie osuwa się w romantyzowanie walk migrantów o ruch i pobyt, ani wychwalania ich roszczeń jako udanych, biorąc pod uwagę, że mobilizacje migrantów są często pokonywane lub brutalnie miażdżone. Ważne jest, aby nie oceniać kolektywnych mobilizacji migrantów w kategoriach sukcesu lub porażki; zamiast tego warto zwrócić uwagę na to, jak nieustannie redefiniują one znaczenie walki o wolność oraz jaki słownik polityczny i praktyki emancypacji generują i rozsiewają, zarówno w przestrzeni, jak i w czasie. (...) Podejście abolicjonistyczne sytuuje obecne ruchy migrantów na rzecz solidarności w perspektywie historycznej, badając, w jaki sposób pamięć o minionych mobilizacjach częściowo wpłynęła na te rozgrywające się obecnie. Jednak skupienie się na migracji skłania nas do ponownego rozważenia samej idei solidarności z punktu widzenia tymczasowych sojuszy transwersalnych, często budowanych między migrantami a obywatelami, ukazując, jak te praktyki solidarnościowe częściowo unieważniają te binarne podziały. To, co może wydawać się mobilizacją na rzecz migrantów, ujawnia coś więcej, ponieważ solidarność polityczna obejmuje wspólnotę interesów i wartości, o które warto walczyć.

(...) Populizm antyimigracyjny opiera się na założeniu, że migranci kradną obywatelom pracę i pozbawiają ich dostępu do bogactwa. Migranci – i ich walka o prawa – są postrzegani jako jeden z powodów upadku dobrobytu i praw socjalnych obywateli. Przypomina to rozbieżność między 'tym, co jest postrzegane, a tym, czego to coś jest percepcją', którą Stuart Hall i jego współpracownicy odnotowali, aby wyjaśnić, skąd się wzięła się 'panika moralna' wokół zjawiska napadów rabunkowych w Wielkiej Brytanii na początku lat 70. Jak możemy rozmontować dyskurs antyimigracyjny? Jaką kontrwiedzę wobec poglądu, że granice są pożądane, należy stworzyć w kontekście charakteryzującym się rażącym naruszeniem prawa międzynarodowego w celu powstrzymania migrantów?

Ta książka podejmuje te pytania, kwestionując założenie, że walka o prawa odbywa się w ramach gry o sumie zerowej, leżące u podstaw zarówno populistycznych, jak i liberalnych narracji na temat restrykcji granicznych i ryzyka związanego z 'niezdyscyplinowaną' swobodą przemieszczania się. Taka zagarniająca logika praw powinna zostać umiejscowiona w kontekście obecnego kryzysu gospodarczego i kurczenia się państwa opiekuńczego, choć częściowo także w szerszej perspektywie, która bierze pod uwagę znacznie dłuższą trajektorię historyczną (Moulier Boutang). Ostatecznie mnożenie się hierarchii podporządkowania i wyzysku powinno zostać sprowadzone, jak wskazuje Silvia Federici, do zjawiska pierwotnej akumulacji kapitału, choć uznaje się, że ta ostatnia 'była również akumulacją różnic i podziałów w obrębie klasy robotniczej, w wyniku czego hierarchie zbudowane na płci, a także rasie i wieku stały się konstytutywne dla rządów klasowych'. Oznacza to, że zagarniająca logika praw jest ugruntowana w historycznym funkcjonowaniu kapitalizmu, którego tendencją jest 'nie homogenizowanie, ale różnicowanie' (Robinson). Zakłócenie zagarniającej logiki praw pociąga za sobą ujęcie swobody przemieszczania się poza perspektywami indywidualistycznymi i ponowne osadzenie jej w teoretycznych i politycznych horyzontach mobilnych dóbr wspólnych i uwspólniania.

Odrzucając metodologiczny nacjonalizm i ponownie formułując roszczenia na rzecz swobody przemieszczania się, tak aby były one oddzielone od indywidualistycznego rozumienia prawa do mobilności, możliwe staje się zakwestionowanie zagarniającej logiki, która postrzega prawa jednej osoby w konkurencji z prawami innych. Dlatego podejście abolicjonistyczne umożliwia zaangażowanie się w debatę publiczną na temat migracji, wykraczając poza postrzeganie migracji jako samodzielnego tematu, aby spojrzeć na nią przez pryzmat uporczywego podziału [na migrantów i obywateli]. W tym względzie sugeruję, że radykalne badania feministyczne wyposażają nas w narzędzia analityczne do kwestionowania gry o prawa o sumie zerowej, ponieważ zakładają, że esencjalizm 'jest problematyczny tak długo, jak walka z jedną formą ucisku prowadzi do wzmocnienia drugiej' (Brah) i że kluczowe jest skonstruowanie 'zbiorowego repertuaru walki', który pozwoli nam 'zrobić postępy w kierunku infrastruktur sprzeciwu” (Bhandar i Ziadah). W tym przypadku nawet obywatele mogą zostać pozbawieni praw i zostać społecznie i ekonomicznie ogołoceni ze środków do życia, i to nie z powodu obecności migrantów. Według słów Davis, kluczowe jest powiązanie 'wyzwolenia czarnych i wyzwolenia kobiet', biorąc pod uwagę, że dopóki czarni ludzie nie uzyskają swoich praw, kobiety również nie będą miały własnych. Idąc dalej, tylko wtedy, gdy migranci uzyskają równy dostęp do praw, wszyscy inni uzyskają swoje prawa. Budowanie sojuszy transwersalnych, które zakłócają kategorie tworzone przez państwo i koncentrują się na współdzielonych roszczeniach – takich jak sprawiedliwość w zakresie mobilności, równy dostęp do mobilności – zapobiega mnożeniu się hierarchii podporządkowania i ucisku.

(...) Abolicjonistyczne podejście do granic, tak jak je tutaj postrzegam, nie obiera za punkt wyjścia, ani za swój główny cel, wywalczenia świata bez granic. Faktycznie, 'usunięcie granic nie jest celem samym w sobie, jest częścią większego zestawu narzędzi, dzięki któremu możemy wyobrazić sobie, że wszystko się zmieni' (Maury i Krivonos). To podejście jest w ostatecznym rozrachunku zgodne z samym znaczeniem 'abolicji': jak mówi Gilmore, abolicja 'nie jest brakiem czegoś, jest obecnością czegoś'. Oznacza to, że abolicja pociąga za sobą procesy tworzenia świata, a także wyobraźnię polityczną opartą na projektach antykapitalistycznych. (...) Tak więc powodem, dla którego nie ogranicza się koncepcji abolicjonizmu granicznego do roszczeń o zniesienie granic, jest to, że pogląd abolicjonistyczny nie dotyczy tylko demontażu lub zamknięcia, ale 'również budowania' (Davis). Koncepcja ta niewiele znaczy, jeśli jest oderwana od zmagań o sprawiedliwość w zakresie mobilności, które zależą od sposobów, w jakie postrzegane są granice. W rzeczywistości, jeśli granice są relacjami społecznymi, a nie rzeczami lub liniami, perspektywa abolicjonistyczna musiałaby wziąć pod uwagę wielorakie sposoby, na jakie manifestują się mechanizmy graniczne, a także warunki społeczno-ekonomiczne i czynniki zewnętrzne, które umożliwiają reprodukcję granic. Jest to całkiem oczywiste, gdy przyjrzymy się, w jaki sposób ludzie, którzy są rządzeni jako 'migranci', są dotknięci polityką i prawami migracyjnymi, które wykraczają znacznie poza akt faktycznego przekraczania granic - życie migrantów jest zduszone, zakłócone i ograniczone przez przeszkody biurokratyczne, administracyjne i fizyczne. Podsumowując, granice nie tylko wykraczają daleko poza granice państwowe, ale także, jak można by twierdzić, heterogeniczne mechanizmy graniczne nawiedzają życie migrantów poza samym aktem przekroczeniem granicy i są do nich w pewnym stopniu 'przyklejone'.

To znaczy, że abolicjonizm granic skupia się mniej na granicach państwowych i granicach jako barierach lub odosobnionych miejscach, a bardziej na licznych technologiach politycznych, prawach, środkach administracyjnych, cyfrowych mechanizmach granicznych i infrastrukturach materialnych wprowadzonych w życie w celu zakłócania i kontrolowania ruchów i obecności ludzi w sposób prowadzący do różnicowania. Rzeczywiście, pojęcie 'reżimu obejmuje wielość aktorów, których praktyki są ze sobą powiązane, jednak bez ich uporządkowa 'odrzuca prymat kontroli sugerowany w teoriach systemów migracyjnych na rzecz prymatu praktyk migracyjnych' (Tsianos i Karakayali). Rozumiany w ten sposób abolicjonizm graniczny nie obiera za swoją główną stawkę zniesienia granic; chodzi raczej o stworzenie krytyki reżimu granicznego, który działa poprzez 'hierarchizację i stratyfikację' zachowań i ruchów bardziej niż przez samo wykluczanie (Mezzadra i Neilson). Reżim graniczny ustanawia prawne podmiotowości i podtrzymuje różnicujące sposoby podporządkowania pracy. W rzeczywistości przeniesienie uwagi z granic narodowych i granic postrzeganych jako bariery na heterogeniczne mechanizmy graniczne, które składają się na 'reżim', służy zadaniu prowincjonalizacji państwa narodowego jako głównego aktora powstrzymującego ruch migracyjny. W rzeczywistości suwerenność państwowa działa w powiązaniu z wieloma innymi władzami niepaństwowymi, które są zdolne do wydobywania wartości od migrantów trzymanych w niewoli lub pozostających w tranzycie (Brachet i Scheele). Dlatego zniesienie granic nie jest gwarancją nastania faktycznej 'równowolności' (Balibar), ani przezwyciężenia hierarchii wyzysku.

Abolicjonizm graniczny jako spojrzenie analityczne nie wzywa do zniesienia granic w celu osiągnięcia utopijnego celu, ponieważ jego główną stawką jest reżim graniczny. Opierając się na pracach abolicjonistów więziennych, którzy opowiadają się za rozsupłaniem związku między przestępstwem a karą, abolicjonizm graniczny obejmuje rozdzielenie od siebie nielegalności, nieokiełznanej mobilności i zagrożenia. Można by tu zaprotestować, że nawet jeśli, idąc za Du Boisem i Davis, ani zniesienie niewolnictwa, ani zniesienie więzień nie mogłoby zostać dokonane bez demontażu instytucji i warunków reprodukcji rasowego podporządkowania pracy, to horyzont abolicjonistyczny – społeczeństwo bez więzień i bez niewolnictwa – pozostaje ostatecznym celem.

Rozwijanie perspektywy abolicjonistycznej wykraczającej poza wyłączne skupienie się na granicach państwowych nie jest tylko argumentem teoretycznym lub epistemicznym; wynika ono również z różnorodnych praktyk i doświadczeń walki z mechanizmami granicznymi, które są obecnie stosowane lub miały miejsce w niedawnej przeszłości. Rzeczywiście, aktywizm graniczny i transwersalne sojusze solidarności z migrantami rozprzestrzeniały się w wielu kierunkach i przybierały różne formy – aktywizmu prawnego, grup walczących o powstrzymanie śmierci migrantów poprzez zwracanie technologii (takich jak Alarm Phone) przeciwko państwu, otwierania bezpiecznych schronisk wzdłuż szlaków migracyjnych, projektów kontrmapowania w celu pomocy osobom w tranzycie, działań monitorujących granice, kampanii przeciwko eksmisjom i ruchów mieszkaniowych. To tylko niektóre z wielu sposobów, na jakie zmobilizowały się koalicje promigracyjne i antyrasistowskie. Chociaż ta książka jest przychylna wobec różnorodnych projektów politycznych, które można by zaklasyfikować pod parasolem No Borders, to zawartych w niej stwierdzeń nie należy mylić z tym podejściem ani z wezwaniem do zniesienia granic. W tym względzie warto powtórzyć pogląd abolicjonizmu więziennego, zgodnie z którym więzienia są 'częścią szerszego systemu, w którym władza est rozproszona w całej strukturze społecznej', a w konsekwencji kwestionowanie reżimu penitencjarnego wiąże się z 'kwestionowaniem innych ogniw w całym tym łańcuchu'.

W podobny sposób mechanizmy graniczne nie ograniczają się do granicy i nie można ich oddzielić od szeregu powiązanych ze sobą instytucji i mechanizmów urasowienia, które reprodukują podporządkowanie pracy i podporządkowanie społeczne. Jak zilustruję to później, ta książka czerpie z perspektywy No Borders, ale jest również od niej odrębna, a w bardziej znaczący sposób odstaje od normatywnych stanowisk z kręgu Open Borders. Te ostatnie opowiadają się za otwarciem granic w oparciu o normatywne argumenty, że swobodny przepływ jest prawem, a państwa nie mają moralnych podstaw do ograniczania mobilności. Podejście No Borders wysuwa innego rodzaju krytykę, opowiadając się za ideą świata bez granic, w którym granice narodowe nie są po prostu otwarte, ale zostają zdemontowane. Ponadto perspektywa No Borders podkreśla, że ​​radykalnej krytyki reżimu granicznego nie można oddzielić od kwestionowania kapitalistycznego systemu produkcji i wyzysku.

Inaczej niż podejście No Borders, perspektywa Open Borders w swoich argumentach za swobodą przemieszczania się ryzykuje powielaniem fantazji o gładkim obiegu (towarów), gdy nie kwestionuje równocześnie mechanizmów granicznych i wytwarzania nierówności społeczno-ekonomicznych wymuszanych przez kapitalistyczny wyzysk. Innymi słowy, abolicjonizm graniczny jako analityczne spojrzenie problematyzuje często przyjmowany za pewnik związek między wolnością a mobilnością. Po pierwsze, pokazuje, że mobilność nie zawsze jest synonimem wolności, ze względu na rzeczywistość tak zwanej przymusowej migracji i, co za tym idzie, fakt, że migranci są rządzeni nie tylko przez blokowanie, ale także przez utrzymywanie ich w ruchu. Ponadto, abolicjonizm graniczny kwestionuje ideę, że mobilność sama w sobie – a w szczególności swobodny przepływ – jest wystarczająca do ustanowienia sprawiedliwości społecznej; w rzeczywistości, zniesienie granic państwowych nie jest ani gwarancją, ani wystarczającym warunkiem zapobieżenia reprodukcji niesprawiedliwości społecznych i ekonomicznych. Dokładniej rzecz ujmując, abolicjonizm graniczny podkreśla znaczenie wyjścia poza grę o sumie zerowej, w której migranci otrzymują więcej praw tylko za cenę odbierania praw obywatelom.

Ten argument wyraźnie wysuwa się na czoło obecnie z powodu widocznego ograniczania prawa do azylu i, ogólniej rzecz biorąc, interwencji państwa – środków administracyjnych, polityk i wrogich infrastruktur – które utrudniają migrantom dostęp do ochrony (Mountz). Ekonomiczne i prawne ubóstwo osób ubiegających się o azyl oraz gwałtowny demontaż życiodajnej infrastruktury, stanowią kontekst, w którym wzywa się do swobody przemieszczania się i równego dostępu do mobilności. Wezwania te muszą zostać powiązane z budowaniem transwersalnych sojuszy na rzecz solidarności i ideą, że 'wolność jest miejscem' i pociąga za sobą praktyki 'tworzenia miejsca' (Gilmore). Jak zauważają Anderson, Sharma i Wright, ważne jest rozróżnienie między liberalnymi wezwaniami do otwarcia granic, które ignorują 'wcześniejsze wywłaszczenia i przesiedlenia”, a perspektywą akcentującą zjawisko akumulacji poprzez wywłaszczenie. Perspektywa abolicjonistyczna opiera się na założeniu, że demontaż mechanizmów granicznych nie może ograniczać się do krytyki granic narodowych.

Mówiąc dokładniej, abolicjonistyczne podejście do granic, tak jak jest ono postrzegane w tej książce, opiera się na idei 'demokracji abolicjonistycznej' W. E. B. Du Boisa, podjętej później przez Angelę Davis. Co znamienne, w Black Reconstruction in America 1860–1880 Du Bois przypomina kluczowe kroki polityczne, które doprowadziły do ​​oficjalnego zniesienia niewolnictwa w Stanach Zjednoczonych w 1865 roku. W książce tej Du Bois wprowadza pojęcie demokracji abolicjonistycznej, aby podkreślić, że zniesienie nierówności rasowych nie nastąpiło wraz z końcem niewolnictwa; zamiast tego wymagało ono zbudowania nowych instytucji i demontażu tych, które umożliwiały reprodukcję rasizmu i zniewolenia. Stąd demokracja abolicjonistyczna wysuwa na pierwszy plan niedokończone dzieło abolicji. Du Bois łączy ideę demokracji abolicjonistycznej z aktywną rolą niewolników w uchwalaniu ich własnego wyzwolenia. Strajk generalny niewolników, zorganizowany w Stanach Zjednoczonych w 1860 r., stanowił kamień milowy w ich walce o wyzwolenie, i nie tylko dla nich. W istocie, strajk generalny położył podwaliny pod późniejsze ruchy robotnicze. Jak zauważa David Roediger: 'Kiedy niewolnicy działali, aby zmienić rzeczy dla siebie, horyzonty poszerzyły się dla prawie wszystkich'.

W ramach strajku generalnego około pół miliona niewolników przestało pracować i przeniosło swoją pracę 'od plantatora Konfederacji do najeźdźcy z Północy', aby pokonać Południe w wojnie secesyjnej (Du Bois). Jak podkreślili niektórzy komentatorzy, analiza strajku generalnego Du Boisa była przełomowa w tamtym czasie, ponieważ przedstawiała zniewolonych czarnoskórych jako pracowników, a nie niewolników i pokazywała, że ​​walki rasowe i klasowe nie mogą zostać rozdzielone w walce o sprawiedliwe społeczeństwo (Robinson; Spivak). Tak więc strajk generalny był pierwszym strajkiem czarnego proletariatu, a wyzwolenie niewolników zostało przedstawione jako 'pierwsza udana rewolucja robotnicza' (Allen). Angela Davis odwołuje się do koncepcji Du Boisa, aby argumentować, że jednym z kluczowych spuścizn politycznych ruchu antyniewolniczego jest idea, że ​​abolicjonizm – w tym abolicjonizm więzienny – nie zostanie osiągnięty, dopóki nie powstaną instytucje, które egzekwują i legitymizują kary rasowe. Praca Du Boisa doprowadziła abolicjonistów więziennictwa do połączenia ze sobą postulatów 'zniesienia niewolnictwa, zniesienia kary śmierci i zniesienia więzienia' (Davis). Tak więc obecnie, w odniesieniu do systemu więziennictwa, demokracja abolicjonistyczna odnosi się do kluczowego zadania demontażu warunków i instytucji urasowionej kary, które obejmują mechanizmy uwięzienia prezentowane pod hasłem alternatyw dla więzienia. Według słów Davis, 'myśląc konkretnie o zniesieniu więzień, stosując podejście demokracji abolicjonistycznej, powinniśmy zaproponować stworzenie szeregu instytucji społecznych, które zaczęłyby rozwiązywać problemy społeczne, które kierują ludzi na ścieżkę więzienia, pomagając tym samym uczynić więzienia przestarzałymi'.

Podobny pogląd wysuwa Yann Moulier Boutang w swojej przełomowej książce De l’esclavage au salariat (1998), uważanej za jeden z kluczowych tekstów inspirujących teorię autonomii migracji: oficjalny koniec niewolnictwa nie oznaczał końca niewolnictwa pracowników. Początek pracy kontraktowej, wraz z końcem niewolnictwa ruchomości w 1833 r., i jej powszechna konsolidacja na całym świecie do 1920 r. oznaczały narodziny 'pracy okiełznanej, czyli pracy najemnej, która jest tylko częściowo darmowa' (Moulier Boutang).

(...) Abolicjonizm graniczny zwraca uwagę na walki i zbiorowe mobilizacje przeciwko urasowionym mechanizmom granicznym i na rzecz budowania różnych przestrzeni zdatności do życia, które wyłaniają się lub które istniały w przeszłości. Perspektywa abolicjonistyczna, którą tutaj przedstawiam, opiera się na istniejących ruchach transformacyjnych. W tym kontekście warto podkreślić, że chociaż od połowy lat 2010 nastąpiła wyraźna eskalacja przemocy na granicach i polityki państw polegającej na całkowitym powstrzymywaniu migracji, to jednocześnie powszechne stały się bezpieczne przestrzenie dla migrantów i zbiorowe mobilizacje na rzecz migrantów w tranzycie. Od 2015 r. jesteśmy świadkami mnożenia się stref granicznych, a także taktyk przestrzenno-prawnych w celu prewencyjnego zdelegalizowania migrantów i utrudniania im dostępu do azylu i terytorium europejskiego – zarówno z punktu widzenia fizycznego, jak i prawnego (Minca i Collins). Niemniej jednak, w tym czasie przestrzenie walki i schronienia dla migrantów również rozprzestrzeniły się w całej Europie i na jej granicach. Calais, Ventimiglia, Bihać, Briançon, Eidomeni, Ateny, dworce kolejowe w Berlinie i Rzymie – to niektóre z geograficznych punktów orientacyjnych na mapach migrantów. Przestrzenie te działały zarówno jako strefy graniczne – gdzie migranci utknęli lub z których byli wielokrotnie wypychani – jak i jako przestrzenie, w których wprowadzono prekarne i mobilne infrastruktury solidarności migrantów. Dlatego możemy mówić o pewnego rodzaju kontrgeografii w działaniu, rozwijanej poprzez zbiorowe i indywidualne mobilizacje, które zbudowały podziemne i chybotliwe infrastruktury solidarności.

Niektóre z nich są ustalone w przestrzeni – na przykład tymczasowe bezpieczne schronienia dla migrantów – podczas gdy inne są mobilne i polegają na logistycznym wsparciu tranzytu migrantów. Taka hybrydowa kontrgeografia, składająca się z bezpiecznych przestrzeni i przejść, zakłóca i kontrastuje z przestrzennymi i biopolitycznymi taktykami powstrzymywania, krzywdzenia i brutalnego odstraszania stosowanymi wobec migrantów. Wymiar 'kontra' nie powinien być tu rozumiany w kategoriach negatywnych – to znaczy jako sprzeciw i opór wobec mechanizmów granicznych. Zamiast tego, obok praktyk oporu i odmowy, nastąpił rozkwit bezpiecznych przestrzeni, sieci wymiany wiedzy i mobilnych infrastruktur solidarności – częściowo w sposób widoczny, a częściowo podziemny. Jednak transformacyjny i konstruktywny komponent kontrgeografii nie powinien prowadzić nas do wniosku, że jest on prowadzony przez w pełni spójną strategię lub przez płynne sieci koordynacji i infrastruktury wsparcia. Wręcz przeciwnie, kontrgeografia w działaniu, do której się tu odnoszę, jest rozproszona w wielu miejscach, wysoce zróżnicowana i zasadniczo niestabilna, narażona na kryminalizację solidarności, a także na gwałtowną i uporczywą 'eksmisję'.

(...) Kolektywne walki migrantów o możliwość przemieszczania się i pozostawania w miejscu, w połączeniu z poprzecznymi sojuszami solidarności migranckiej, wysuwają na pierwszy plan kontrgeografię w działaniu w formie free spotów – to znaczy tymczasowych, bezpiecznych przestrzeni i schronień dla migrantów – wymiany wiedzy i praktyk kontrmapowania, a także nieformalnego wsparcia dla migrantów w tranzycie. Ta heterogeniczna kontrgeografia w działaniu popycha nas do częściowego przeniesienia naszej uwagi z aktów denuncjacji nadużyć w kierunku infrastruktury wsparcia mobilności. Oprócz tego krytyczna analiza spektrum powstrzymywania migrantów rzuca światło na trwanie zarówno podziemnych, jak i widocznych bitew przeciwko mechanizmom więziennym i duszeniu życia migrantów. Nagromadzenie zbiorowych i indywidualnych zmagań przeciwko spektrum odosobnienia znacznie przekracza historię zmagań migrantów o przemieszczanie się. Teksty zebrane przez Le Groupe d’information sur les prisons (Centrum Informacji o Stanie Więzień) na temat buntów więźniów na początku lat 70. we Francji są wyrazistym historycznym przykładem tego, jak walki przeciwko karceralizacji odbijały się echem poza samym więzieniem i jednocześnie generowały nowe kolektywności polityczne. Na przykład podczas buntu w więzieniu Toul w styczniu 1972 r. więźniowie zamiast uciekać, podjęli inną formę walki: 'zajęli [więzienie] tak, jak zajmuje się fabrykę, miejsce walki. Uczynili z niego punkt podparcia, aby zademonstrować swoje żądania i dochodzić swoich praw. Odwrócili funkcje muru... Nie chcieli wydostać się z więzienia, ale uwolnić się ze statusu upokorzonych więźniów' (Foucault).

(...) Abolicjonizm granic jako spojrzenie analityczne odchodzi od 'neoliberalnej utopii' (Samers), która promuje świat bez granic bez kwestionowania kapitalistycznych sposobów akumulacji i powiązanych z nimi form wyzysku pracy. Artykuł Josepha H. Carensa Obcy i obywatele: argumenty za otwartymi granicami (1987) można uznać za jeden z pionierskich tekstów opowiadających się za Open Borders. W tekście tym Carens twierdzi, że granice 'powinny być generalnie otwarte, a ludzie powinni mieć swobodę opuszczania swojego kraju pochodzenia i osiedlania się w innym, podlegając jedynie tym ograniczeniom, które wiążą obecnych obywateli w ich nowym kraju'. Opublikowany rok później tom pod redakcją Matthew Gibneya, Open Borders? Closed Societies? The Ethical and Political Issues (1988), szeroko omawia argumenty moralne stojące zarówno za otwartymi granicami, jak i ograniczeniami mobilności nakładanymi przez państwa. Obecnie apel Carensa o otwarcie granic może brzmieć utopijnie i anachronicznie, jeśli spojrzymy na wzrost antyimigracyjnych partii populistycznych w całej Europie, a także na politykę UE polegającą na całkowitym powstrzymywaniu migracji, popieraną przez opinię publiczną. W tamtym czasie zarodkowa debata akademicka na temat otwartych granic i ograniczeń mobilności była reakcją na nacisk wywierany na globalny reżim wizowy. Od tego czasu nie tylko mury i płoty się rozmnożyły – z wyjątkiem upadku muru berlińskiego w 1989 r. (Brown) – ale także reżim graniczny UE się skonsolidował, a częściowa europeizacja kontroli migracji doprowadziła do ograniczeń swobody przemieszczania się migrantów zapisanej w prawie europejskim, jak ma to miejsce w przypadku rozporządzenia dublińskiego. W Europie debata publiczna na temat migracji skupiała się głównie na ekonomicznych i politycznych kosztach wpuszczania migrantów oraz na (nie)legalności powstrzymywania migrantów za pomocą środków odstraszających i push backów, co na morzu jest często maskowane jako operacje ratunkowe.

Teksty Carensa i Gibneya można postrzegać jako pionierskie prace współczesnego pisarstwa akademickiego, opowiadającego się za Open Borders. Niemniej jednak należy zauważyć, że kontekst polityczny, w którym obecnie umiejscowiona jest literatura na temat otwartych granic, to taki, w którym migracja napędza debaty wyborcze i jest sednem sporów między państwami członkowskimi w UE. Dlatego obecne debaty na temat braku granic i otwartych granic powinny zostać uhistorycznione, a ich intelektualne i polityczne dziedzictwo prześledzone. Wraz z tym kluczowe jest dokonanie przeglądu przemian politycznych, które miały miejsce podczas trwania tej akademickiej dyskusji, oraz podkreślenie różnic pod względem składu migrantów, a także różnic w zakresie tematyki debat publicznych między wczesnymi badaniami na temat otwartych granic i braku granic a najnowszymi badaniami w tej dziedzinie. Podobna, choć odrębna debata na temat braku granic rozpoczęła się około dziesięciu lat po opublikowaniu kluczowych tekstów Carensa i Gibneya. W 1997 r. w Niemczech, w mieście Kassel, uruchomiono sieć No One is Illegal, co jest uważane za moment założycielski sieci No Border, która stała się dość popularna na początku XXI wieku w Europie kontynentalnej, a także w Kanadzie i Stanach Zjednoczonych.

Tak więc, w przeciwieństwie do teorii Open Borders – które zaczęły się wyłaniać w środowisku akademickim i opierały się na dyskusjach z zakresu teorii politycznej na temat granic, suwerenności państwowej, obywatelstwa i cudzoziemców – debata o No Borders wspiera się na ruchach politycznych i mobilizacjach. Badania nad otwartymi granicami zasadniczo uzasadniają argument przeciwko ograniczeniom granicznym, opierając się na idei, że 'mobilność jest nieodłączną zasadą moralną i dlatego powinna być uznawana za uniwersalne i podstawowe prawo człowieka' (Bader). Joseph Carens rozwija ten argument dalej, dodając, że 'zobowiązanie państw do przestrzegania zasad sprawiedliwości' pociąga za sobą równe traktowanie migrantów i obywateli. A jednak 'równa wartość moralna wszystkich jednostek' (Carens) nie oznacza pozbycia się samego rozróżnienia między obywatelami i nieobywatelami lub członkami i nie-członkami danego społeczeństwa. Niedawno w tomie redagowanym Open Borders: In Defense of Free Movement Reece Jones formułuje perspektywy No Borders i Open Borders wokół założenia, że ​​'swobodny przepływ jest prawem człowieka, które powinno być wspierane przez wszystkich'. A główny argument jej książki opiera się na idei, że 'nie ma moralnego, prawnego, filozoficznego ani ekonomicznego uzasadnienia dla ograniczania przemieszczania się ludzi na granicach'.

Krytyka, która została wysunięta przeciwko perspektywie Open Borders przez krytycznych badaczy migracji popierających podejście No Border, polega na tym, że perspektywa ta nie kwestionuje kapitalistycznych sposobów wyzysku, które wymagają płynnego przepływu towarów. Szerzej rzecz biorąc, podejście Open Borders nie kwestionuje uprawnienia państw do kontrolowania przemieszczania się ludzi (Heller i in.). Jak podkreślono powyżej, podejście Open Borders jest wynikiem debaty akademickiej, która rozpoczęła się w drugiej połowie lat 80., podczas gdy teorie No Borders pojawiły się po pojawieniu się sieci No One is Illegal pod koniec lat 90., kiedy to rozwinęły się również sieci No Border. Niemniej jednak od początku tego, co państwa nazywają 'kryzysem uchodźczym' w 2015 r., okrzyk bojowy 'otwórzcie granice' krążył po Europie i był używany w mobilizacjach migrantów, a zatem został zawłaszczony przez migrantów w tranzycie i ludzi walczących solidarnie z nimi. Na granicy francusko-włoskiej wezwanie 'otwórzcie granicę' było skandowane przez migrantów wraz z innym hasłem: 'nie cofamy się'. Połączenie tych dwóch haseł jest powodem, dla którego to ostatnie nie przyjęło formy żądania; raczej zostało ukształtowane przez założenie, że migranci nie wróciliby w żadnych okolicznościach, niezależnie od ustępstw państwa i udzielenia zezwolenia na przekroczenie granicy i kontynuowanie podróży.

W rzeczywistości okrzyk bojowy 'otwórzcie granicę' jest okrzykiem sytuacyjnym, ponieważ jego siła polega na tym, że manifestuje się jako zbiorowa odpowiedź na mnożenie się i eskalację zamknięć granic, a także rasowe profilowanie na granicy. Innymi słowy, 'otwórzcie granicę' było hasłem przewodnim trwających zmagań o swobodę przemieszczania się, a nie normatywnym roszczeniem opartym na zasadach moralnych. Naukowcy, którzy popierają perspektywę No Borders, wywodzą się z krytycznych debat migracyjnych i opierają swoje roszczenia na materialności zmagań migrantów o swobodę przemieszczania się i pobytu.

(...) Specyfika abolicjonizmu granicznego polega na zachwianiu podziału migrant/obywatel poprzez rozpoznania produkcji nielegalności migrantów i, co za tym idzie, niestabilności kategorii 'obywatela' – pod względem jego statusu prawnego i kondycji. Destabilizacja podziału migrant/obywatel i rozpoczęcie analizy od osób niebędących obywatelami nie są ze sobą sprzeczne. Wręcz przeciwnie, oba oznaczają ponowne przemyślenie niektórych kluczowych kategorii polityki granicznej – takich jak suwerenność państwa, kontrola graniczna i przynależność – i zbadanie, jak mogą one wyglądać z punktu widzenia migranta. Podobnie, skupienie się na wytwarzaniu migracji  stanowi dźwignię analityczną do badania stopni nieobywatelstwa, obywatelstwa absolutnego i zbywatelstwa (Benton); bycie rządzonym jako migrant wiąże się ze stanem prawnej podatności na zranienie i, w ostatecznym rozrachunku, na podporządkowanie pracy. W rzeczywistości, tworzenie migracji odtwarza strukturalne urasowienie pracy (Altenried i in.). Jak trafnie zauważa Nicholas De Genova, 'brutalna prawda zbywatelstwa nawiedza w końcu każdą postać obywatelstwa'. (...) Wśród osób, które trafiają do ośrodków detencyjnych we Włoszech, niektórzy nigdy nie przekroczyli granic państwowych – w tym sensie, że urodzili się we Włoszech. Zatem z prawnego punktu widzenia nie są i nigdy nie byli migrantami. W rzeczywistości, w zależności od prawa dotyczącego obywatelstwa, niektórzy 'tubylcy' mogą zostać przekształceni w nielegalnych migrantów, ponieważ nigdy nie zostali obywatelami. Mówiąc inaczej, kwestii tego, kto jest migrantem, a kto nie, nie można całkowicie oddzielić od kwestii tego, kto jest obywatelem w danym kontekście narodowym.

(...) Krytyka różnicujących kontroli granicznych często opiera się na założeniu, że państwa nie mogą naruszać prawa do mobilności (Jones). Prawo to jest w najwyższym stopniu postrzegane jako prawo jednostki – to znaczy prawo, do którego dostęp ma każda osoba. Z innego analitycznego punktu widzenia, perspektywa autonomii migracji podkreśla, że ​​mobilność ludzi znajduje się na pierwszym miejscu; w rzeczywistości 'patrole graniczne i różnorodne wysiłki władz państwowych mające na celu kontrolę granic powstały wszędzie jako formacje reakcyjne. Są odpowiedzią na wcześniejszy fakt – masową mobilność ludzi w ruchu, oczywisty wyraz swobody przemieszczania się gatunku ludzkiego na skalę globalną' (De Genova).

Ten argument pozwala na kwestionowanie hierarchii mobilności, które leżą u podstaw moralnie nacechowanych dyskursów na temat nierówno rozdysponowanego prawa do swobodnego opuszczania kraju pochodzenia. Jednak podejście autonomii migracji nie powinno być mylone z podejściami, które gloryfikują indywidualne zdolności i aspiracje do przemieszczania się. Moulier Boutang, jeden z pierwszych naukowców, który rozwinął podejście autonomii migracji, stwierdza, że ​​'patrzenie na migrację z perspektywy jej autonomii oznacza podkreślenie społecznych i subiektywnych wymiarów ruchów migracyjnych'. I podczas gdy migracja jest często wynikiem indywidualnych pragnień, aspiracji i potrzeb, 'ów projekt jest rozwijany przez jednostkę uspołecznioną', a 'migranci nie docierają do granicy sami. Są wspierani przez ruch, który posiada wiedzę, przestrzega własnych zasad i organizuje swoją praktykę zbiorowo'.

Prawo do swobodnego przemieszczania się i związek między mobilnością a poprawą życia – to znaczy prawo do decyzji o opuszczeniu kraju urodzenia w celu zmiany i poprawy własnego życia – są w debacie publicznej używane z moralnymi i rasowymi konotacjami. To, co jest powszechnie postrzegane jako prawo obywatela europejskiego do przeprowadzki za granicę w celu znalezienia (lepszej) pracy, przestaje być postrzegane jako prawo, gdy chodzi na przykład o obywateli Tunezji lub Maroka, którzy są postrzegani jako podejrzani i niezasługujący na to, by przeprowadzić się w celu poprawy jakości swojego życia, dla przyjemności lub aby dołączyć do przyjaciół i krewnych. Dlatego też postulowanie prawa do mobilności jako niezbywalnego prawa jest kluczowe w podważaniu hierarchii wyznaczających to, kto nie zasługuje i kto nie ma równego dostępu do swobodnego przemieszczania się. Niemniej jednak argumentów na rzecz niezbywalnego prawa do mobilności nie można oddzielić od argumentów dotyczących dostępu do opieki społecznej i zasobów krajowych – to znaczy prawa do pozostania w danym kraju. Zagarniająca logika, która podtrzymuje grę o prawa o sumie zerowej, dotyczy nie tylko prawa do przemieszczania się, ale także, co ważniejsze, dostępu migrantów do opieki społecznej, usług socjalnych, świadczeń i praw w ogóle.

Co więcej, twierdzę, że samo założenie prawa każdego do mobilności nie jest wystarczające do obalenia uszczuplającej logiki, ponieważ takie prawo, jak można argumentować, musi być zrównoważone priorytetami społecznymi i ekonomicznymi w czasach niedoboru. Gra o prawa o sumie zerowej jest uzasadniana i rozwijana jako dyskurs na podstawie zasady (ekonomicznego) niedoboru; w czasach wysokiej prekaryzacji ekonomicznej i społecznej, argumentuje się, że jeśli migranci otrzymają prawo do opieki społecznej i pracy, to odbiorą tym samym (skąpe) zasoby obywatelom. Z tego powodu naukowe debaty na temat praw do dóbr wspólnych i uwspólniania wyposażają nas w analityczno-polityczne narzędzia do podważenia uszczuplającej logiki praw i wyjścia poza nią. Jak podkreślają Michael Hardt i Antonio Negri, dobro wspólne 'nie poddaje się logice niedoboru', o ile dobro wspólne, rozumiane nie tylko jako zasoby naturalne, ale jako to, co wynika ze współpracy społecznej, jest wytwarzane i wzmacniane właśnie poprzez akty współdzielenia. Jednocześnie odniesienie do debaty na temat dobra wspólnego, praw do dóbr wspólnych i uwspólniania, może również, jak sądzę, pomóc w przemyśleniu prawa do mobilności poza ramami indywidualistycznymi. W rzeczy samej, prawo do mobilności można rozumieć nie tylko jako prawo jednostki, ale także jako konstytutywne dla produkcji 'mobilnych dóbr wspólnych' (Trimikliniotis i in.) i jako prawo, które przynosi korzyść każdemu i wzbogaca życie wspólne.

Zgodnie z poglądami Trimikliniotisa, Parsanoglou i Tsianosa, mobilne dobra wspólne 'są wspólnie wytwarzane przez wszystkich ludzi w ruchu' i 'istnieją w takim stopniu, w jakim ludzie korzystają ze szlaków, ścieżek lub praw i nadal generują nowe, gdy są w ruchu'. Mobilne dobra wspólne opierają się na 'zwyczajowej wiedzy zrodzonej z socjalności samych migrantów i innych, którzy ich wspierają' i wywodzą się z niej (Trimikliniotis i in.). Tak więc, mobilne dobra wspólne wytwarzane są zarówno przez migrantów, jak i przez obywateli, którzy mobilizują się w solidarności z migrantami walczącymi o przemieszczanie się i pozostanie. Jednak rozróżnienie między dobrem wspólnym a uwspólnianiem jest przedmiotem żywej i kontrowersyjnej debaty. Hardt i Negri definiują dobro wspólne jako 'rezultaty produkcji społecznej, które są niezbędne do interakcji społecznych i dalszej produkcji… Ta koncepcja dobra wspólnego nie stawia ludzkości w oderwaniu od natury, jako jej wyzyskiwacza lub opiekuna, ale skupia się raczej na praktykach interakcji, opieki i współzamieszkiwania'. W The Magna Carta Manifesto historyk Peter Linebaugh używa czasownika 'commoning' zamiast rzeczownika 'common', aby odnieść się do 'aktywności, która wyraża się w relacjach społecznych, które są nierozerwalnie związane z relacjami z naturą'. Umieszczając prawo do mobilności i prawo migrantów do dobrobytu w ramach procesów uwspólniania kwestionuje się zarówno zagarniającą logikę prawa, jak i zasadę niedoboru ekonomicznego. W tym miejscu opieram się na pracy Gibson-Graham i ich współpracownikach, którzy wykorzystują rozumienie uwspólniania, zaproponowane przez Linebaugha i podkreślają relacyjny wymiar, jaki się z nim wiąże, a także fakt, że 'społeczności powstają poprzez proces uwspólniania' (Gibson-Graham i in.).

Zamiast postrzegać społeczności jako coś ustalonego z góry, raz na zawsze, feministyczne ekonomistki polityczne konceptualizują je jako rezultat sposobów bycia wspólnie (Gibson-Graham). Sugeruję, że uwspólnianie, postrzegane jako proces relacyjny, a dobra wspólne jako soczewki analityczne, można dalej artykułować, aby zakłócić uszczuplającą logikę praw. Wbrew zasadzie niedoboru, perspektywa uwspólniania podkreśla, że ​​roszczenia i walki migrantów o prawa podnoszą i rozszerzają – a nie ograniczają – prawa dla wszystkich, ponieważ kwestionują nie tylko wykluczającą granicę obywatelstwa, ale także stopnie poniżenia i nędzy społeczno-ekonomicznej, które dotykają również (niektórych) obywateli. Uwspólnianie nie jest tylko wynikiem cyrkulacji wiedzy i praktyk wśród samych migrantów; wynika również z tymczasowych sojuszy transwersalnych między migrantami a obywatelami, którzy walczą o sprawiedliwość w zakresie mobilności i równy dostęp do zasobów ekonomicznych i społecznych. Nawiązuje to do tego, co Peter Nyers nazywa 'abjektalnym kosmopolityzmem', w którym nieuprawniona obecność i zmagania odrzuconych podmiotów (abjektów) 'prowokują fundamentalne pytania o politykę: Kto mówi? Kto się liczy? Kto przynależy? Kto może wyrażać siebie politycznie? Krótko mówiąc, kto może być polityczny?'.

Z takiego punktu widzenia prawo do mobilności można rozumieć jako prawo nienormatywne, które jest rezultatem działania granicy; i co za tym idzie, można je postrzegać jako prawo, które nie jest wyłącznie indywidualne, ale przyczynia się do wzmocnienia uwspólniania w społeczności opartych na polityce obecności (Gibson-Graham i in.). Jeśli odejdziemy od normatywnego pojmowania prawa do mobilności, nie będzie chodziło o obronę takiego prawa na poziomie abstrakcyjnym, ale o wspieranie idei, że jest ono uzyskiwane poprzez praktyki nieuprawnionego przemieszczania się i obecności. Myślenie o prawie do mobilności jako o prawie nie wyłącznie indywidualnym wiąże się z podkreślaniem, że jest ono wynikiem utrzymywania się 'niesfornej' mobilności, realizowanej nie przez jednorodną lub spójną grupę, ale raczej przez migrantów, którzy zmieniają się w czasie. W niektórych przypadkach obecność i przejście migrantów są ulotne; w innych przypadkach są bardziej długotrwałe. Tak czy inaczej, to właśnie poprzez powtarzaną – nawet jeśli tymczasową – (nieuprawnioną) obecność migrantów prawo do mobilności jest osadzone i ugruntowane w praktyce. Przemyślenie prawa do mobilności poza normatywnymi i indywidualistycznymi ramami pozwala nam wyjść z uszczuplającej logiki, która podtrzymuje grę o prawa o sumie zerowej.

(...) 'Musieliśmy nie tylko domagać się legalistycznych uprawnień w istniejącym społeczeństwie, ale także domagać się praw rzeczowych – w pracy, mieszkalnictwie, opiece zdrowotnej, edukacji itd. – i kwestionować samą strukturę społeczeństwa' (Davis). Nie oznacza to w żadnym wypadku pomijania różnych form ucisku i eksploatacji; wręcz przeciwnie, jak podkreślano w radykalnej debacie feministycznej, ważne jest zbadanie 'specyfiki poszczególnych form ucisku, zrozumienie powiązań z innymi formami ucisku i zbudowanie modelu artykulacji politycznej, który przekształci pierwotnie zajmowane stanowiska w stały dialog' (Karakola).

(...) Współczesna perspektywa abolicjonistyczna na granice obejmuje zwrócenie uwagi na walki migrantów o przestrzenie, w których mogą żyć, a także o dostęp do podstawowych praw – takich jak schronienie, opieka zdrowotna, żywność i warunki sanitarne. Kryminalizacja solidarności i powtarzające się nękanie migrantów w wielu strefach przygranicznych utrudniają im dostęp do infrastruktury, która wspiera codzienne życie (Butler). Systematyczne pozbawianie migrantów materialnych warunków życia nie jest efektem ubocznym działań policji wobec migrantów; jest to raczej biopolityczna taktyka rządzenia migrantami, która polega na ujarzmianiu i krzywdzeniu ich. Dlatego wyzwaniem dla abolicjonizmu granic jest skupienie się na dwóch rzeczach jednocześnie: roszczeniach o swobodę przemieszczania się i prawo do pobytu (w tym prawo do azylu) oraz zmaganiach dotyczących warunków życia. Fakt, że dostęp do podstawowych praw socjalnych stał się terenem walki i został przekształcony w politykę antagonistyczną, może być jednym z punktów, wokół których można rozwinąć abolicjonistyczną perspektywę granic. Z tych powodów abolicjonizm graniczny rzuca światło na reprodukcję i mnożenie nierówności społeczno-ekonomicznych generowanych przez różne mechanizmy graniczne. A demontaż infrastruktury migrantów i przestrzeni nadających się do zamieszkania jest tu jednym z kluczowych aspektów. Walki z nękaniem przestrzennym i pozbawieniem infrastruktury nadającej się do zamieszkania nie powinny być postrzegane jako różne od roszczeń o azyl i swobodę przemieszczania się i pobytu.

(...) Co więcej, skupienie się na prawie do mobilności nie wystarczy, jeśli nie zostanie ono przemyślane na nowo w świetle uszczuplającej logiki prawa, która, jak zasugerowałam, może być radykalnie zakwestionowana z punktu widzenia uwspólniania i mobilnych dóbr wspólnych. Wezwania do braku granic i zniesienia granic niewiele znaczą, jeśli nie są wyrażone w szerszych roszczeniach o sprawiedliwość społeczną i przeciwko hierarchizacji ludzkości. Jest to punkt, na który kładą nacisk również feministyczne badaczki abolicjonizmu więziennego  w odniesieniu do możliwości zniesienia więzień; jak mówi Davis, 'nie można ich zatem wyeliminować, chyba że nowe instytucje i zasoby zostaną udostępnione społecznościom, z których w dużej mierze wywodzą się istoty ludzkie zaludniające populację więzienną'.

(...) W wykładzie wygłoszonym na Uniwersytecie w Montrealu w 1976 r. Michel Foucault omówił alternatywy dla więzienia, podkreślając, że w ramach więzień 'istnieje próba zmuszenia samych więźniów do udziału w opracowywaniu programów ich własnej kary, poprzez rady więźniów itd. Jest to idea, że ​​jednostka, pojedynczo lub zbiorowo, ma zaakceptować procedurę karną'. Nawet jeśli jednostki, na których skupia się ten rozdział – osoby ubiegające się o azyl w obozach dla uchodźców – nie są (oficjalnie) uwięzione, Foucaultowska krytyka alternatyw dla więzień i partycypacyjnego angażowania więźniów w ich własne uwięzienie, wysuwa na pierwszy plan to, co nazywam partycypacyjnymi mechanizmami odosobnienia. Sposoby powstrzymywania migracji są bardzo niejednorodne: składają się z archipelagów zatrzymań (Mountz) lub z różnych infrastruktur zatrzymań (Esposito i in.). Jednakże powstrzymywanie nie ogranicza się do zatrzymania; jest ono również tworzone przez polityki, prawa i środki administracyjne, które mogą zakłócać ruchy migracyjne i ograniczać swobodę wyboru miejsca ubiegania się o azyl lub miejsca zamieszkania (Spathopolou i Carasthatis). Migranci i osoby ubiegające się o azyl muszą w rzeczywistości poruszać się po szeregu przeszkód techno-biurokratycznych, a często trudno im również zorientować się, w jaki sposób zmieniły się przepisy i jak może to wpłynąć na ich status prawny.

Osoby ubiegające się o azyl i uchodźcy są coraz częściej proszeni o wypełnienie kwestionariuszy i podanie szczegółowych informacji na temat strategii radzenia sobie z życiem, podróży migracyjnych, logistyki przekraczania granic, a także potrzeb w zakresie ochrony. Dążenie do rządomyślności migracyjnej realizowanej oddolnie i w sposób partycypacyjny – to znaczy, poprzez aktywne zaangażowanie samych migrantów – jest obecnie powszechne.

(...) Wprowadzam koncepcję partycypacyjnego odosobnienia, aby określić aktywne włączanie osób ubiegających się o azyl do procesów produkcji wiedzy, która jest następnie wykorzystywana do egzekwowania ich własnego przedłużającego się przesiedlenia i odosobnienia w obozach. Co ważne, partycypacyjne odosobnienie nie opiera się na bezpośrednio przymusowych taktykach; raczej charakteryzuje się różnymi sposobami nakłaniania osób ubiegających się o azyl do uczestnictwa w imię ich własnego dobra. W książce The Undercommons Stefano Harney i Fred Moten przekonująco wskazują na 'zaproszenie do rządomyślności', na które podmioty są wielokrotnie narażone; 'jest to dokonywane poprzez przeniesienie odpowiedzialności, a praca niematerialna jest odrywana od witalności życia, od jego naczynia, poprzez przejęcie odpowiedzialności, podczas gdy życie jest teraz postrzegane przez swoją jawną nieodpowiedzialność'. Rozwijając tę ​​koncepcję dalej, można argumentować, że zaproszenie do rządomyślności wyraża się w nieodpłatnej pracy, którą ludzie wykonują, gdy są zaangażowani w działania partycypacyjne, aby dostarczyć informacje zwrotne na temat usług, i że implicite wyrażają oni zgodę na bycie przedmiotem ekstrakcji wiedzy, która jest wykorzystywana do dalszego egzekwowania form kontroli i rządzenia.

Mówienie o zaproszeniu do rządomyślności pozwala nam również rzucić światło na liczne formy interpelacji, których przedmiotem są jednostki, i na to, jak są one popychane do uczestnictwa w imię ich własnego dobra. Innymi słowy, zaproszenie do rządzenia, na które podmioty są narażone w różnych kontekstach, często przeradza się w formy subtelnego przymusu, który pociągają za sobą bezpośredni udział jednostek. Tryby partycypacyjnego odosobnienia, które są stosowane w humanitaryzmie uchodźczym, można analizować, jak sądzę, w ramach takiego zaproszenia do rządomyślności, którym objęci są, podobnie jak wielu innych, azylanci i uchodźcy. Podążając za Harneyem i Motenem, przymus nie zawsze jest jawny i bezpośredni, ani nazbyt widoczny, a czasami opiera się na działaniach partycypacyjnych i formalnym konsensusie. Utrudnia to opracowanie krytycznego dyskursu kontroli i powstrzymywania. Jednocześnie ważne jest podkreślenie, że jeśli zaproszenie do rządomyślności jest powszechne, to w humanitaryzmie uchodźczym opiera się ono na wyraźnych asymetriach i hierarchiach między uchodźcami a podmiotami okazującymi humanitaryzm (Fassin; Ticktin). Tak więc tryb podporządkowania typu peer-to-peer zachodzący między podmiotami, które zapraszane są do dyskursu rządomyślności, jest zasadniczo zmodyfikowany w kontekście uchodźczym.

(...) Zrozumienie ekstraktywnej ekonomii humanitaryzmu pozwala nam odkryć subtelne formy przymusu wprowadzane w rządomyślność uchodźców poprzez tryby partycypacyjnego odosobnienia. W związku z tym pryzmat ekstraktywnego humanitaryzmu rzuca światło na nieodpłatną pracę osób ubiegających się o azyl, która jest maskowana jako 'dobrowolne' działania. Wraz z najbardziej jaskrawymi aktami przemocy granicznej, przymus i wyzysk są egzekwowane również poprzez pasożytnicze i podstępne procesy partycypacyjne. Uchodźcy są źródłem działań związanych z ekstrakcją danych, a te ostatnie nie dotyczą tylko ciała i śladów biometrycznych, ale także ich własnych zachowań, czynów i mobilności. Ekstrakcyjny humanitaryzm opiera się również na operacjach ekstrakcji wiedzy. Zapożyczam koncepcję ekstrakcji wiedzy od ekonomistów politycznych, takich jak Christian Marazzi, który wysuwa na pierwszy plan centralne miejsce wiedzy i komunikacji w procesach akumulacji. Mówiąc o ekstrakcji, możemy umieścić w centrum powiązane tryby (często niewidocznej) eksploatacji i nieodpłatnej pracy wchodzące w grę w tych procesach. (...) Ekstrakcja wiedzy wymaga proaktywnego udziału ze strony uchodźców, o ile ekstrakcja ma oznaczać, że ​​informacje są dostarczane przez samych uchodźców. Migranci są celem procesów ekstrakcji wiedzy na różnych etapach ich podróży – i to nie tylko w obozach dla uchodźców.

(...) Zatem, biorąc pod uwagę rosnącą centralność odgrywaną przez tak zwane podejścia partycypacyjne w rządomyślności uchodźców, jakie jest pole manewru, w zakresie wyobrażenia sobie nieekstrakcyjnego i nieeksploatacyjnego uczestnictwa uchodźców? Właściwie zależy to od tego, do czego i z kim ten udział ma służyć. Innymi słowy, nie chodzi o to, czy uchodźcy mogą uczestniczyć w swojej własnej rządomyślności w sposób nieeksploatacyjny, ale raczej o to, czy istnieje jakiekolwiek pole manewru dla praktyk partycypacyjnych, których celem jest ujawnienie z natury wykluczającego charakteru systemu uchodźczego, a nie wzmacnianie odosobnienia i zależności? Czy udział osób zatrzymanych lub, szerzej, objętych spektrum odosobnienia, może zostać przejęty i zastosowany jako część polityki transformacyjnej? W tym względzie chciałabym odwołać się do doświadczenia politycznego Centrum Informacji o Stanie Więzień (GIP). Grupa ta – utworzona przez Michela Foucaulta, Gilles’a Deleuze’a, Daniela Deferta i innych francuskich intelektualistów, a także więźniów, byłych więźniów i członków ich rodzin – rozpoczęła w 1971 r. to, co Foucault nazywa 'badaniem tego, co jest nie do zniesienia', którego celem było 'pozwolenie, aby to, co jest nie do zniesienia – narzucane siłą i milczeniem – przestało być akceptowane'. Praktyka badania tego, co nie do zniesienia, była zbiorowo samoorganizowaną praktyką partycypacyjną ukierunkowaną na ujawnienie tego, co w odosobnieniu nieznośne.

Celem dystrybucji wśród osadzonych kwestionariusza, opracowanego przez byłych więźniów i opartego na ich żądaniach, z pytaniami o warunki panujące w więzieniu, nie było 'dochodzenie socjologiczne', ale raczej 'pozwolenie tym, którzy mają doświadczenie bycia w więzieniu, zabrać głos'; 'nie chodzi o to, że potrzebują nas, aby pomóc im podnieść świadomość: świadomość ucisku jest tam krystalicznie czysta, dobrze znają swego wroga. Ale obecny system odmawia im możliwości wyrażania się i organizowania' (Foucault). Udział osadzonych w dochodzeniu w sprawie tego, co nie do zniesienia nie skutkował wysuwaniem alternatyw dla więzień, a tym samym zalecaniem sposobów stosowania subtelnego przymusu, ani w żaden sposób nie reformował systemu karnego; raczej wzmocnił 'aktywną nietolerancję' wobec niego (Foucault). Tak więc w tym przypadku współtworzenie i rozpowszechnianie wiedzy o więzieniu przez osadzonych okazało się walką samą w sobie, a nie tylko narzędziem do uczynienia walki widoczną: 'wiedza, reakcje, oburzenia, refleksje na temat sytuacji penitencjarnej – wszystko to istnieje na poziomie indywidualnym, ale wciąż nie wychodzi na jaw… informacja musi odbić się echem. Doświadczenie indywidualne musi zostać przekształcone w wiedzę zbiorową. To znaczy w wiedzę polityczną' (Foucault i Vidal-Naquet).

(...) Historia 'tajnych' przejść migrantów i kontroli granicznych jest nieprzeciętnie wyrywkowa i rozproszona w wielu archiwach. A pamięć zbiorowa na temat, która jest osadzana i współdzielona, jest, jak sądzę, niesławna. Mówiąc o niesławnej pamięci, przypominam sobie refleksje Michela Foucaulta w Żywotach niesławnych ludzi na temat życia ludzi, którzy 'należą do miliardów istnień, które są przeznaczone, by przeminąć bez śladu. […] To, co ratuje ich z ciemności nocy, to spotkanie z władzą: bez tego zderzenia niewątpliwie nie byłoby już ani jednego słowa, by przypomnieć ich ulotne przemijanie'. Rzeczywiście, historyczne zapisy i ślady nieautoryzowanych przekroczeń granicy przez migrantów, mobilizacji solidarnościowych i operacji policyjnych mających na celu skrzywdzenie i odepchnięcie migrantów są zarówno skąpe, jak i rozproszone w różnych archiwach. Pamięć zachowana w różnych miejscach Europy na temat obecności i przejść migrantów jest w pewnym stopniu niesławna, ponieważ dotyczy obywateli zmuszonych do migracji w celach zarobkowych lub ucieczki, albo cudzoziemców w tranzycie, których pamięć nie jest uznawana za istotną dla zbiorowej historii narodu. Jednak to właśnie ta niekompletność i pozornie trywialny charakter pamięci o migracji sprawia, że ​​jest ona politycznie i teoretycznie istotna.

(...) Celem takiego genealogicznego dochodzenia nie jest przekształcenie niesławnej pamięci o migracji i przemocy na granicy w pamięć chwalebną, ale raczej uczynienie jej częścią historii publicznej i jednocześnie pokazanie, w jaki sposób przeszłe ruchy, migracje i sposoby kontrolowania mobilności odbijają się echem w teraźniejszości. Produkcja i upolitycznienie zbiorowej pamięci o migracji jest ostatecznie związane z tym, co Michel de Certeau nazywa 'społeczną historią pamięci', która powstrzymuje się od upamiętniania, a także od wszelkiej nostalgii za przeszłością. Celem odtwarzania genealogii przejść migracyjnych i kontroli granicznych nie jest upamiętnienie. W rzeczywistości upamiętnienie migracji ostatecznie oznaczałoby jej utrwalenie w przeszłości, jako czegoś, co należy pamiętać, zamiast badania, w jakim stopniu nadal kształtuje ona współczesne zmagania o ruch. W przeciwieństwie do procesów upamiętnienia, odtwarzanie genealogii przejść migracyjnych może służyć 'mobilizacji pamięci' przeciwko 'ruchom regresywnym', które przywracają mity narodowe (Hirsch). Tak więc zamiast postrzegać pamięć o migracji wyłącznie jako narzędzie przestrzeni pamięci, można ją zmobilizować jako jeden ze sposobów na, między innymi, pobudzenie zaangażowania politycznego przeciwko przemocy granicznej. W rzeczywistości procesy tworzenia pamięci czasami pozwalają nam łączyć przeszłe i obecne niesprawiedliwości społeczne, a nie tylko pamiętać rany przeszłości. Albo, w niektórych przypadkach, mogą wywołać mobilizacje.

(...) Pamięć zbiorowa jest pojmowana zgodnie z podwójnym znaczeniem pamięci migrantów i pamięci o migracji – to znaczy pamięci wytwarzanej i dzielonej przez samych migrantów oraz pamięci o migrantach, generowanej i osadzanej w danym miejscu. Pamięć migracji, jak wyjaśniłam to wcześniej, jest rozproszona w różnych archiwach i miejscach i jest konstytutywnie fragmentaryczna. Pamięć migrantów jest podobnie częściowa i chociaż może nie być oficjalnych repozytoriów takiej pamięci, to możemy mówić o archiwach oddolnych lub kontrarchiwach w trakcie tworzenia, generowanych przez samych migrantów. Dalekie od bycia repozytoriami upamiętnienia, kontrarchiwa w trakcie tworzenia, które wyłaniają się z zmagań migrantów, składają się z osadzania i obiegu wiedzy, taktyk i praktyk. Niemniej jednak pamięć migrantów nie dotyczy tylko migrantów. Jeśli to poprzez procesy uwspólniania powstają nowe społeczności (Gibson-Graham i in., 2016), to pamięć migrantów i na ich temat powinna przyczyniać się do zakłócenia podziału migrant/obywatel. Oznacza to, że genealogię i pamięć solidarności oraz przejść migracyjnych można wykorzystać w celu odejścia od roszczeń dotyczących praw opartych na jednostkach na rzecz uwspólniania i tworzenia mobilnych dóbr wspólnych.

(...) Zbiedzy nie tylko uciekają od czegoś (od pracy skazańców, wyzysku, niewolnictwa); uciekają również dla lepszego życia i ku niemu. Innymi słowy, historia uciekinierów nie dotyczy tylko cichych wycofań i odmów wyrażanych poprzez ucieczkę; dotyczy ona również projektów transformacyjnego życia i sprawczości ludzi w zakresie odmowy wyzyskujących warunków pracy i wyobrażania sobie alternatywnych społeczności politycznych. Stawką są wyjątkowo nieredukowalne projekty życiowe, które wykraczają daleko poza same akty ucieczki i przekroczenia granicy. Historia oddolna o niewolnikach, marynarzach i skazańcach, którzy uciekli, uczy nas, że nie były to tylko indywidualne akty ucieczki, ale raczej wiele osób uciekających w grupach, zbiorowo; i co ważne, nawet gdy uciekali indywidualnie, możliwość ucieczki była wynikiem sedymentacji i cyrkulacji zbiorowej wiedzy taktycznej.

(...) Dokładna kartografia przestrzeni europejskiej musiałaby obejmować przestrzenie i szlaki, które migranci otworzyli poprzez swoje walki i ruchy, a także ich tymczasową lub długotrwałą obecność. Tymczasowe obozy, zajmowanie opuszczonych budynków, górskie szlaki, szlaki morskie i lądowe – ta heterogeniczność ruchomych, tymczasowych i stałych punktów orientacyjnych stanowi to, co można nazwać Europą migrancką. Niektóre z tych przestrzeni zostały brutalnie wysiedlone, a niektóre szlaki zostały zamknięte przez państwa. Inne przetrwały i istnieją nadal. A jednak geografia migrantów nie wytwarza tylko śladów przestrzennych; uwzględnienie pojawienia się, trwałości i wymazania szlaków migracyjnych, obozów i przestrzeni wiąże się z oswojeniem się z temporalnością i pamięcią migracji i przemocy granicznej. W ciągu ostatnich kilku lat niektóre miejsca znalazły się w centrum naszej wyobraźni, zmuszając nas do 'rozpoznania pewnego rodzaju równoległej geografii' składającej się z tymczasowych prowizorycznych obozów, stref odosobnienia i zgromadzeń migrantów (Beneduce). Stawia nas to przed metodologiczną zagadką badania zanikających przestrzeni i nieformalnych punktów zapalnych, które rozrosły się jak grzyby po deszczu w całej Europie. Niektóre z nich mają dość długą historię, inne powstały niedawno, a jeszcze inne zostały oficjalnie zamknięte lub brutalnie eksmitowane, chociaż życie migrantów w nich trwa nadal".

 

M. Tazzioli, Border Abolitionism: Migrants' containment and the genealogies of struggles and rescue, Manchester 2023.