"G. Deleuze: Wyszliśmy od uczucia – używam tego słowa celowo – ale i od wiedzy, że z psychoanalizą jest coś nie tak, że stała się ona pewną niekończącą się historią, która kręci się wokół samej siebie. Weźmy na przykład kwestię tego, jak psychoanaliza definiuje zdrowienie. Zdrowienie stało się tu znów niekończącym się procesem, w którym zarówno pacjent jak i lekarz kręcą się wkoło – koło, które, bez względu na wprowadzane modyfikacje, pozostaje kołem edypalnym. Zaczyna się tu od zachęty: proszę mówić, ale ostatecznie chodzi zawsze o ojca i matkę. Odniesienia wyłaniają się zawsze wokół osi edypalnej. Można powtarzać, że to nie jest kwestia rzeczywistego ojca i rzeczywistej matki, że chodzi tu raczej, nie wiem, o pewną strukturę nadrzędną czy coś takiego, że to kwestia porządku symbolicznego, że nie należy tego czytać na poziomie wyobrażeniowym – mimo wszystko jednak pozostaje się tu w granicach dyskursu, w którym pacjent jest po to, by mówić o ojcu i matce, a analityk słucha go i rozumie w kategoriach ojca i matki. To właśnie problemy, z których Freud, z pewnym niepokojem, zaczął zdawać sobie sprawę pod koniec życia: z psychoanalizą jest coś nie tak, coś zostało tu zablokowane. Psychoanaliza staje się, zaczął zauważać Freud, niekończącą się opowieścią, niekończącą się terapią, prowadzącą donikąd. Lacan był pierwszym, który wskazał, do jakiego stopnia należało zakwestionować pewne rzeczy. Jego odpowiedzią był dogłębny powrót do Freuda. My postąpiliśmy przeciwnie: wyszliśmy od wrażenia, że psychoanaliza znalazła się w zamkniętym kręgu familializmu, reprezentowanego przez Edypa. I tu dzieje się coś bardzo niepokojącego. Mimo że psychoanaliza zmieniła swoje metody, to zaraz wróciła na ścieżki najbardziej klasycznej psychiatrii. Michel Foucault wspaniale to wykazał. To właśnie w XIX wieku psychiatria zasadniczo powiązała szaleństwo z rodziną. Psychoanaliza zreinterpretowała tę więź, ale, co uderzające, sama ta więź pozostała nieruszona. I nawet antypsychiatria, która otwiera tak rewolucyjne i nowe kierunki terapii, obstaje przy tym zestawieniu szaleństwo-rodzina. Mówi się o psychoterapii rodzinnej. Znaczy to, że ciągle szukamy fundamentalnego wytłumaczenia zaburzeń mentalnych wśród determinacji rodzinnych typu mama-tata. I ostatecznie niewiele zmienia, że determinacje te są rozumiane w sposób symboliczny, jak funkcja symboliczna ojca czy funkcja symboliczna matki.
Myślę, że każdy zna wspaniały tekst tego obłąkańca, jak go nazywano, sędziego Schrebera. Pamiętniki sędziego Schrebera, nieważne czy nazwiemy go paranoikiem czy schizofrenikiem, roją się od rasowych, rasistowskich czy historycznych majaczeń. Schreber zmyśla kontynenty, kultury, rasy. Mamy do czynienia z dziwacznym rojeniem opartym na politycznych, historycznych i kulturowych treściach. Kiedy jednak przechodzimy do komentarza Freuda, cała ta warstwa odniesień znika, zostaje zgnieciona pod ciężarem odniesienia do ojca, o którym Schreber nawet nie wspomina! Psychoanalitycy powiedzą, że skoro nie wspomina, to właśnie to musi być ważne. My powiemy jednak, że nie spotkaliśmy się nigdy ze schizofrenicznym majaczeniem, które nie byłoby przede wszystkim rasowe, rasistowskie, polityczne, które nie rozbiegałoby się we wszystkie kierunki historii, nie obsadzałoby się w elementach kultury, nie opowiadało o kontynentach, królestwach, itd. My mówimy, że problem majaków nie jest problemem rodzinnym i że jeśli w ogóle dotyczy ojca i matki to tylko bardzo drugorzędnie. Prawdziwy problem dotyczy raczej nieobliczalnego przejścia między biegunem, jak by to powiedzieć, reakcyjnym lub wręcz faszystowskim, typu: ja należę do rasy wyższej, które w przypadku paranoicznych majaczeń powtarza się zawsze, a biegunem rewolucyjnym: Rimbaud, który orzeka „zawsze byłem niższą rasą”390. Nie ma takich majaków, które zamiast obsadzać się w historii, odtwarzałyby bzdury w rodzaju mama-tata. Zatem nawet na poziomie terapii i zdrowienia – zakładając, że chodzi o chorobę psychiczną – jeśli nie bierzemy pod uwagę historycznych odniesień uwidoczniających się w majakach i zadowalamy się kręceniem się wkoło między ojcem symbolicznym a ojcem wyobrażeniowym, to uprawiamy ostatecznie jedynie familializm i pozostajemy w ramach najbardziej tradycyjnej psychiatrii.
Oto przykładowy przypadek. Do gabinetu przychodzi kobieta. Wyjaśnia, że przyjmuje środki uspokajające. Prosi o szklankę wody. Następnie mówi: „Rozumie pan, jestem osobą o pewnej kulturze, skończyłam studia, bardzo lubię czytać, ale… aktualnie prawie cały czas płaczę. Nie mogę znieść metra. Kiedy tylko coś czytam, zaraz płaczę… Oglądam telewizję, widzę obrazy z Wietnamu, nie mogę już tego wytrzymać…”. Terapeuta pochrząkuje. Kobieta mówi dalej: „działałam w ruchu oporu, trochę, byłam listonoszką”. Terapeuta prosi o wyjaśnienie. „No tak, nie rozumie pan doktor? Szłam do kawiarni i pytałam na przykład: czy jest coś dla René? I dostawałam list do przekazania…” Terapeuta na dźwięk imienia René budzi się: „dlaczego mówi pani o René?” Cała historia po raz pierwszy zyskuje jego zainteresowanie. Dotąd kobieta mówiła o metrze, Hiroszimie, Wietnamie, o efekcie, jaki to wszystko miało na jej ciało, o swojej skłonności do płaczu. Terapeuta ma jednak tylko jedno pytanie: „René…, René… z czym kojarzy się to imię, René...?” René, czyli ktoś, kto się odrodził (re-né)? Chodzi o odrodzenie, renesans? Ruch oporu nie mówi lekarzowi niczego, ale renesans, odrodzenie, tu wracamy już na uniwersalne tory archetypu: „Pani chce się odrodzić!” Lekarz wreszcie się odnajduje, to w końcu jego kontekst. I zmusza pacjentkę, by opowiedziała o swoim ojcu i matce.
To zasadniczy punkt naszej książki, zasadniczy i bardzo konkretny. Psychiatrzy i psychoanalitycy nigdy nie poświęcili należytej uwagi urojeniom. Wystarczy posłuchać jakiegokolwiek urojonego dyskursu: to Ruscy powzięli się na mnie, i Chińczycy, nie mam już śliny, wyruchali mnie w metrze, wszędzie roi się od mikrobów i plemników. To wina Franco, Żydów, maoistów: rojenie przemierzające całe pole społeczne. Dlaczego stosunek podmiotu do idei Chińczyka, czarnoskórego, białego, do idei cywilizacji, krucjat, metra, miałby pozostać bez związku z seksualnością? Psychiatrzy i psychoanalitycy nie rozumieją z tego absolutnie nic, a mimo to żałośnie bronią swoich nie dających się utrzymać pozycji. Kasują wszelkie nieświadome treści za pomocą przygotowanego zestawu bazowych wypowiedzeń: „Mówi pani o Chińczykach, co jednak z pani ojcem? – Mój ojciec nie był Chińczykiem. – Więc może któryś kochanek?…” Wykonuje się tu podobną represyjną robotę, jak sędzia w procesie Angeli Davis, oznajmiający, że „jej zachowanie da się zrozumieć tylko przez fakt, że była zakochana”. A co jeśli przeciwnie, libido Angeli Davis było właśnie libidem społecznym, rewolucyjnym? I jeśli Davis była zakochana właśnie dlatego, że była rewolucyjna?
Oto, co chcemy powiedzieć psychiatrom i psychoanalitykom: nie macie pojęcia czym jest urojenie, niczego nie zrozumieliście. Jeśli nasza książka ma sens to przede wszystkim dlatego, że wychodzi w momencie, w którym wielu ludzi powoli się domyśla, że maszyna psychoanalityczna przestała działać. Dzisiejsze pokolenie zaczyna mieć serdecznie dość psychoanalitycznych schematów na każdą okazję – Edyp i kastracja, wyobrażone i symboliczne – które systematycznie wymazują wszelkie społeczne, polityczne i kulturowe treści problemów psychicznych.
(...) Psychoanaliza jest maszyną prefabrykowaną, od początku skonstruowaną tak, by powstrzymać ludzi od mówienia, czyli produkowania wypowiedzeń, które korespondują z nimi i z wypowiedzeniami grup, z którymi ludzie ci są powiązani. Kiedy poddajemy się analizie, mamy wrażenie, jakbyśmy rzeczywiście zaczęli mówić. I możemy sobie mówić, skoro maszyna analityczna jest skonstruowana tak, aby usunąć wszelkie warunki możliwości jakiegokolwiek prawdziwego wypowiedzenia. Cokolwiek powiemy, zostaje to pochwycone przez pewien system obrotowych bramek, maszynę interpretacyjną, w której pacjent nigdy nie ma dostępu do tego, co naprawdę chce powiedzieć. Pragnienie lub rojenie, (które na głębszym poziomie są jednym i tym samym), pragnienio-rojenie jest z natury libidinalnym obsadzeniem pewnego pola historycznego czy społecznego w ich całości. To, o czym się roi to klasy, ludy, rasy, masy, watahy... Psychoanaliza, operując pewną maszyną rozrywającą, podporządkowuje sobie dawny kod. Edyp, kastracja, powieść rodzinna – to elementy tego kodu. Najbardziej sekretne treści rojeń, te wszystkie dryfy w polu historycznym i społecznym zostaną tu złamane w taki sposób, żeby żadne urojone wypowiedzenie związane z zaludnianiem nieświadomego nie przedostało się przez tryby maszyny analitycznej. Twierdzimy, że schizofrenik ma problem nie z rodziną, nie z rodzicami, ale z całymi ludami, populacjami i plemionami. Twierdzimy, że nieświadomość nie jest kwestią pokoleniowej przynależności czy genealogii rodzinnej, ale populacji globalnej i że to wszystko właśnie okazuje się przez maszynę analityczną unicestwione. Podam tylko dwa przykłady: słynny sędzia Schreber, którego rojenia dotyczą niemal wyłącznie historii, wojen i ras. Freud nie bierze nic z tego pod uwagę i sprowadza obłęd swego pacjenta wyłącznie do jego relacji z ojcem. Drugi przykład to człowiek od wilków. Śni on o sześciu czy siedmiu wilkach, co z definicji stanowi watahę, czyli pewien typ grupy – Freud jednak myśli tylko o tym, jak przetrzebić tę wielość i wszystko sprowadzić do tylko jednego wilka, z konieczności odpowiadającego ojcu. Wszelkie zbiorowe wypowiedzenie pragnienia, które mogłoby dojść do głosu w rojeniach człowieka od wilków, zostaje zmiażdżone. Człowiek od wilków nie będzie miał możliwości wygłosić ani nawet sformułować żadnego z wypowiedzeń, które brałyby się z jego najgłębszych poziomów.
(...) Tak naprawdę tym, co w każdym z nas wytwarza wypowiedzi, nie jesteśmy my sami, w sensie podmiotów – to coś zupełnie innego, to wielości, masy i watahy, ludy i plemiona, zbiorowe układy, które przez nas przebiegają, które są wewnątrz nas, których jednak nie znamy, właśnie dlatego, że stanowią część samej naszej nieświadomości. Zadaniem prawdziwej analizy, analizy anty-psychoanalitycznej, jest odkrycie tych zbiorowych układów wypowiedzenia, tych kolektywnych splotów, tych ludów, które żyją w nas i każą nam mówić i które popychają nas do wytwarzania wypowiedzeń. To w tym sensie przeciwstawiamy całe pole eksperymentowania, eksperymentowania samotnego lub w grupie, wszelkim aktywnościom psychoanalitycznej interpretacji.
(...) Moje (...) twierdzenie, mówiąc w skrócie, celuje w dość szczególny stosunek sił, jaki ustanawia psychoanaliza. Wydana niedawno książka Castela, Le Psychanalysme, dość dobrze to pokazuje. Ten stosunek sił zawiązuje się w formie kontraktu – szczególnie wątpliwej liberalno-burżuazyjnej relacji, następnie dochodzi do „przeniesienia”, a potem kulminacji: zamilknięcia analityka. Bowiem jego zamilknięcie jest największą, a tak naprawdę najgorszą interpretacją. Psychoanaliza nie jest całkiem głucha – dosłyszała tu i ówdzie jakieś zbiorowe wypowiedzenia, dotyczące kastracji, braku, rodziny i wszystkie pod kapitalistyczne dyktando, a teraz próbuje przerobić ten lichy zbiór kapitalistycznych z ducha wypowiedzeń na indywidualne wypowiedzi samych pacjentów. Twierdzimy, że trzeba postępować dokładnie na odwrót, to znaczy wychodząc od rzeczywistych indywidualnych wypowiedzeń, stwarzać ludziom warunki, także warunki materialne, do wytwarzania wypowiedzeń własnych, by mogli odkryć rzeczywiście wytwarzające je układy zbiorowe.
Moje ostatnie twierdzenie jest takie, że jeśli chodzi o nas, to nie chcemy też podłączać się do żadnego rodzaju usiłowań, wpisujących się w perspektywę freudo- -marksistowską. A to z dwóch powodów. Pierwszy jest taki, że ostatecznie wszelka freudo-marksistowska inicjatywa sprowadza się, mówiąc ogólnie, do postulatu powrotu do źródeł, to znaczy świętych tekstów, ksiąg Freuda i Marksa. Nasz punkt wyjścia jest całkowicie różny: nie zwracamy się do świętych ksiąg, które trzeba by do- lub odinterpretować, ale odnosimy się raczej do sytuacji takiej, jaka jest – sytuacji aparatu biurokratycznego w marksizmie, aparatu biurokratycznego w psychoanalizie, podejmujemy próbę ich wywrócenia. Marksizm i psychoanaliza, na dwa różne sposoby, przemawiają w imieniu pewnego rodzaju pamięci, pewnej kultury pamięci, jak również, znów na dwa różne sposoby, opowiadają się po stronie pewnego postępu. Naszym zdaniem odwrotnie, należy przemawiać w imieniu pewnej pozytywnej mocy zapomnienia, w imieniu tego, co w każdym z nas niepostępowe, tego, co David Cooper tak trafnie nazywa naszym wewnętrznym trzecim światem. Druga rzecz, która odróżnia nas od wszelkich freudo-marksistowskich inicjatyw to fakt, że inicjatywy te stawiają sobie za zadanie pogodzić dwie ekonomie: ekonomię polityczną i ekonomię libidinalną lub pragnącą. U Reicha także znajdziemy przedłużenie tej podwójności i podobnej koncyliacyjnej inicjatywy. Z naszego punktu widzenia, przeciwnie, istnieje tylko jedna ekonomia. Naszym zdaniem problem prawdziwej anty-psychoanalitycznej analizy polega na pokazaniu, w jaki sposób nieświadome pragnienie obsadza różne formy w ramach tej ekonomii. Jedna i ta sama ekonomia jest i ekonomią polityczną, i ekonomią pragnienia.
(...) Psychiatria przez długi czas była dyscypliną normatywną, przemawiającą w imię rozumu, władzy i prawa, pozostającą w podwójnej relacji z azylami i sądami. Następnie nadeszła psychoanaliza jako dyscyplina interpretacyjna: szaleństwo, perwersja, nerwica – zastanawialiśmy się, co mają one „znaczyć”, od wewnątrz. Dzisiaj domagamy się praw nowego funkcjonalizmu: już nie „co to znaczy?”, lecz „jak to działa, jak to funkcjonuje?”. Jakby pragnienie nic nie znaczyło, ale było układem małych maszyn, maszyn pragnących, zawsze w określonej relacji z wielkimi maszynami społecznymi i maszynami technicznymi. Jakie są twoje maszyny pragnienia? Jakie są twoje maszyny pragnienia? W trudnym i pięknym tekście Marks zauważa konieczność myślenia o ludzkiej seksualności nie tylko jako o relacji między dwoma płciami, mężczyzną i kobietą, ale jako o relacji „między płcią ludzką a nieludzką”. Nie miał oczywiście na myśli zwierząt, ale to, co nieludzkie w ludzkiej seksualności: maszyny pragnienia. Psychoanaliza natomiast została najwyraźniej przy antropomorficznej idei seksualności, co widać nawet w jej koncepcjach fantazmatu i snu. Wzorowe studium, jak to zaproponowane przez Bénichou, odkrywające realne maszyny masochistyczne (mówić można także o maszynach paranoicznych, o realnych maszynach schizofrenicznych, itd.), wytycza drogi takiego funkcjonalizmu lub takiej analizy „nieludzkiej seksualności” w człowieku.
(...) Tylko pozostając homoseksualistą for ever, stając się nim coraz bardziej, będąc w tym coraz lepszym możemy powiedzieć „ostatecznie nikt nie jest homoseksualistą”. Warte to tysiąc razy więcej niż płaskie i mdłe orzeczenie, że homoseksualistą jest każdy, albo byłby nim, nieuświadomioną lub uśpioną ciotą. (...) Homoseksualność otworzy się na wszelkie możliwe nowe relacje, mikrologiczne lub mikropsychiczne, zasadniczo odwracalne, transwersalne, z niezliczoną ilością płci odpowiadającą ilości możliwych układów, a nawet nowych stosunków między mężczyzną i kobietą. „Ruchomość” pewnych relacji sadomasochistycznych, moce przegięcia, trzydzieści sześć tysięcy form miłości jak u Fouriera, czy n-płciowość (ani jedna, ani dwie płcie). Nie chodzi już o bycie kobietą ani mężczyzną, ale o wynajdywanie płci. Homoseksualista zaznać może przyjemności ze strony kobiety, jakiej zaznawał z mężczyzną i na odwrót (już Proust przeciwstawiał sobie wyłączającą homoseksualność Tego Samego i homoseksualność wieloraką, zawsze „zlokalizowaną”, która nie wyklucza żadnej formy komunikacji transseksualnej, z kwiatami i rowerami włącznie). Na wyjątkowo pięknej stronie poświęconej transom, Hocquenghem mówi o pewnej transmutacji zachodzącej między dwoma porządkami jako o intensywnym kontinuum wielu substancji: „To nie pośredniczenie między kobietą a mężczyzną, ani żadna uniwersalna mediacja, to części jednego świata przeniesione w inny, jak przechodzi się z uniwersum do uniwersum, równolegle, prostopadle lub na ukos. Czy raczej milion przechwyconych gestów, przeniesionych cech, sytuacji…” Nie zamykając się nigdy w tożsamości danej płci, homoseksualność ta otwiera się na utratę tożsamości, na „aktywny system nieekskluzywnych podłączeń wieloznacznego pragnienia”. W tym punkcie spirali widzimy, jak zmienił się ton – homoseksualiście nie chodzi już o uznanie, o stanie się podmiotem obdarzonym prawami (pozwólcie nam żyć, ostatecznie wszyscy są trochę homoseksualni… to homoseksualność roszczeniowa, homoseksualność uznaniowa, homoseksualność tożsamości, forma edypalna, w stylu Arkadii). Takie powinno być roszczenie nowego homoseksualisty, musi on w końcu móc powiedzieć: nikt nim nie jest, to nie istnieje. Bierzecie nas za homoseksualistów, niech będzie, my jednak jesteśmy już gdzie indziej. Nie ma już homoseksualnego podmiotu, ale produkcje homoseksualnego pragnienia i homoseksualne układy produkcji wypowiedzeń, od których roi się wszędzie, sadomasochiści i transy, zarówno w relacjach miłosnych, jak i w walkach politycznych. Nie ma już podmiotu-Gide’a, zagniewanego i wewnętrznie podzielonego, ani nawet podmiotu-Prousta, wciąż jeszcze obciążonego poczuciem winy, a już na pewno nie opłakanego Ja-Peyre fitte’a. Rozumiemy lepiej, jak Hocquenghem może znajdować się jednocześnie na całej spirali i mówić na raz: pragnienie homoseksualne jest czymś specjalnym, istnieją wypowiedzenia homoseksualne, homoseksualność jednak jest niczym, to tylko słowo, a jednak trzeba wziąć je na poważnie, z konieczności przez nie przejść, by wyjąć z niego wszystko inne w nim zawarte – nie będące przy tym nigdy nieświadomym psychoanalizy, ale postępowaniem naprzód pewnego seksualnego stawania się, które dopiero nadchodzi".
G. Deleuze, Bezludna wyspa. Teksty i wywiady z lat 1953-1974, przeł. J. Brzeziński, Kraków 2024.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz