"F. Guattari: '(...) Wszystkie cywilizacje i okresy miały swoje końce historii, rzadko kiedy rozstrzygające czy wyzwolicielskie. Ekscesy i chwilowe euforie nie są bardziej przekonujące. Wielu jest rewolucjonistów, którzy wysoko cenią cnotę odpowiedzialności i oznajmiają: oczywiście, zdarzają się ekscesy, 'w pierwszym stadium rewolucji', ale potem nadchodzi stadium drugie i wprowadza organizację, reguły funkcjonowania, wszystkie te poważne sprawy. Krótkie święta nie wyzwalają więc wcale pragnienia. Weźmy dyskusję Victora z Foucaultem z numeru Les Temps Modernes poświęconego maoistom. Victor zgadza się na ekscesy, ale 'tylko w pierwszej fazie'. Jeśli idzie o resztę, o sprawy poważne, Victor opowiada się za nowym aparatem państwowym, nowymi normami, ludowym systemem sprawiedliwości, z sądami, z ustanowieniem zewnętrznej wobec mas instancji, zdolnej rozwiązać ich sprzeczności. Znajdujemy tu ten sam stary schemat: oddzielenie się pseudo-awangardy zdolnej dokonywać syntez i uformować partię będącą zalążkiem państwa; zrekrutowanie pewnej dobrze wychowanej i wykształconej klasy robotniczej; i nieufność wobec całej reszty, stanowiącej tylko pewien osad, lumpenproletariat (znów to samo potępienie pragnienia). Same te dystynkcje są już sposobem osaczania pragnienia, z myślą o korzyści pewnej biurokratycznej kasty. Foucault odrzuca tę zewnętrzną instancję i stwierdza, że jeżeli w ogóle istnieje ludowa sprawiedliwość, to wymierzana jest ona z dala od sądów. Pokazuje on właśnie, że dystynkcja między awangardowym proletariatem i niesproletaryzowanym plebsem jest przede wszystkim rozróżnieniem narzucanym masom przez burżuazję i służącym jej zwłaszcza do miażdżenia wszelkich przejawów pragnienia, do marginalizowania pragnienia. Sprawa zamyka się w pytaniu o aparat państwowy. Czymś przedziwnym jest jednak wiara, że państwowy czy partyjny aparat mogą wyzwolić pragnienie. Opowiadać się za lepszym systemem sprawiedliwości, to tak jakby wierzyć w istnienie dobrych sędziów, dobrych policjantów, dobrych szefów, czystszej Francji, itd. Poucza się nas tu jednak i pyta, jak, jeśli nie przez partię, zjednoczyć chcemy lokalne walki? Jak chcemy sprawić by maszyna działała bez aparatu państwowego? Że rewolucja potrzebuje maszyny wojennej – to nie ulega wątpliwości, ale nigdy nie jest nią aparat państwowy. Pewne jest także, że potrzebne są pewne operatory analizy, analizy pragnień masowych – nie dające się jednak pomylić z żadnym zewnętrznym aparatem syntezy. Wyzwolone pragnienie to takie, które wyszło poza prywatny, indywidualny fantazmat. Pragnienia nie trzeba przystosowywać, socjalizować czy dyscyplinować, ale raczej tak je podłączyć, żeby mogło w sposób niezaburzony działać w pewnym społecznym ciele i produkować zbiorowe wypowiedzenia. Liczy się tu nie autorytarna unifikacja, ale raczej pewne nieskończone „rojenie się”: pragnienia w szkołach, fabrykach, dzielnicach, przedszkolach, więzieniach, itd. Nie chodzi tu o żadne przygładzanie czy totalizowanie pragnienia, ale o podłączenie go, na tym samym planie, do pewnych punktów zwrotnych. Dopóki upierać się będziemy przy dylemacie między bezsilną spontanicznością anarchii i biurokratycznym, zhierarchizowanym kodowaniem partyjnej organizacji, o wyzwoleniu pragnienia nie może być mowy'.
G. Deleuze: 'Oczywiście, że kapitalizm był i wciąż jest niesamowitą maszyną pragnącą. Przepływy pieniądza, środków produkcji, siły roboczej, nowych rynków – to wszystko nurty samego pragnienia. Dostrzegając, jakim zbiegiem przygodności był początek kapitalizmu, widzimy w nim wypadkową bardzo wielu pragnień, widzimy, że sama jego baza, sama jego ekonomia były nieodłączne od wielu zjawisk należących do poziomu pragnienia. Nawet jeśli chodzi o faszyzm, powiedzieć trzeba, że „wziął on na poważnie pragnienia społeczne”, łącznie z pragnieniem represji i mordu. Hitler ze swą błyszczącą faszystowską maszyną wywoływał wiele wzwodów. Jednak jeśli pańskie pytanie dotyczy raczej tego, czy kapitalizm był u swych początków rewolucyjny, czy rewolucja przemysłowa szła kiedykolwiek w parze z rewolucją społeczną, to wydaje mi się, że nie. Od swych narodzin kapitalizm powiązany był z dziką represją, od razu narzucał on swoją organizację władzy i swój państwowy aparat. Czy kapitalizm doprowadził do poluźnienia kodów i wcześniejszych stosunków władzy? Zgoda. Ale wcześniej zamontował już w szczelinach poprzednich reżimów tryby swojej własnej władzy, z władzą państwową włącznie. Zawsze to samo – pod tym względem nie jesteśmy wcale postępowi. Zanim jeszcze dana formacja społeczna zdąży się zawiązać, aktywny jest już jej aparat wyzysku i represji, na razie obracający się w próżni, ale gotowy do wejścia w materię. Pierwsi kapitaliści są jak drapieżne ptaki, które kołują w oczekiwaniu. Czekają na swe spotkanie z robotnikiem, który stawia się u nich, przeniknąwszy przez szczeliny starego systemu. To w zasadzie to samo, co nazywa się akumulacją pierwotną.
(...) To, co pan prezentuje to wciąż pewien marksistowski schemat: w pewnym momencie historii burżuazja stała się rewolucyjna, bo niezbędne było przejście przez fazę kapitalizmu, fazę rewolucji burżuazyjnej. To podejście stalinowskie i nie bardzo mądre. Kiedy pewna formacja społeczna się wyczerpuje i zaczyna rozlewać, uchodzić na wszystkie strony, wszystko zaczyna się rozkodowywać, wszelkiego rodzaju niekontrolowane przepływy zaczynają przeciekać – przykładem mogą być ucieczki chłopów w feudalnej Europie, wszystkie te fenomeny „deterytorializacji”. Burżuazja narzuca nowy kod, ekonomiczny i polityczny, dlatego da się odnieść wrażenie, że jest rewolucyjna. Nic z tych rzeczy. (...) Burżuazja nigdy nie łudziła się, kto jest jej prawdziwym przeciwnikiem. Jej rzeczywistym wrogiem nie był dawny reżim, ale wszystko to, co wymykało się jego kontroli i co ona z kolei postanowiła ujarzmić. Swoją moc zawdzięczała jedynie ruinie poprzedniego systemu. Mocy tej nie umiała jednak użyć inaczej, niż biorąc za wroga wszystko, co w dawnym systemie było rewolucyjnego. Burżuazja nigdy nie była rewolucyjna. Ona co najwyżej zleciła rewolucję. Zmanipulowała, skanalizowała, zrepresjonowała ogromną falę ludowego pragnienia. Kazała swemu ludowi wykrwawiać się pod Valmy'.
F. Guattari: 'Dokładnie. I to właśnie nas interesuje. Skąd biorą się te popędy, te dźwignie, ten entuzjazm, które nie dają się wytłumaczyć przez żadną społeczną racjonalność, które są zwichrowane, pochwycone przez władzę w momencie samych swych narodzin? Nie zrozumiemy sytuacji rewolucyjnej na bazie samych interesów. W roku 1903 rosyjska partia socjaldemokratyczna debatuje o możliwych sojuszach, organizacji proletariatu i roli awangardy. Nagle, choć wydawało jej się, że przygotowuje rewolucję, w wirze wydarzeń roku 1905 spada ze swego stołka i musi gonić za odjeżdżającym pociągiem. Doszło do pewnej krystalizacji pragnienia na poziomie społecznym, w toku sytuacji mało jeszcze zrozumiałych. To samo w roku 1917. Politycy znów musieli wskakiwać do jadącego pociągu, co akurat im się udało. Jednak żadna z tych rewolucyjnych tendencji nie umiała lub nie chciała wyrazić potrzeby takiej organizacji rad, która mogłaby pozwolić masom realnie zapanować nad swoimi sprawami i swoimi pragnieniami. Uruchomiono za to maszyny, zwane organizacjami politycznymi, które za swój wzór działania wzięły model wypracowany przez Dymitrowa na siódmym zjeździe Międzynarodówki – bazujący na melanżu ruchów ludowych i ich sektariańskiego ujarzmiania – i dochodzący zawsze do tych samych represyjnych rezultatów. Widzieliśmy to w roku 1936, 1945, w 1968. Sama aksjomatyka tych masowych maszyn przeciwstawia się wyzwoleniu rewolucyjnej energii. Ta chytra polityka wysoko dzierży czerwony sztandar, choć sama przypomina raczej agendę prezydenta republiki albo księży. Koresponduje to naszym zdaniem z pewną pozycją zajmowaną wobec pragnienia, z pewnym głębokim sposobem wyobrażania ja, osoby, rodziny. Dochodzimy więc do prostego dylematu: albo uda nam się wypracować nowe struktury, które pozwolą w końcu na fuzję kolektywnego pragnienia i rewolucyjnej organizacji, albo kontynuować będziemy obecną tendencję i, od represji do represji, dojdziemy w końcu do takiego faszyzmu, przy którym Hitler i Mussolini będą wydawać się śmieszni.
G. Deleuze: 'Félix (...) przed chwilą na to wskazywał: organizacja rewolucyjna musi przypominać maszynę wojenną, a nie aparat państwowy – musi być analizatorem pragnienia, a nie zewnętrzną syntezą. W każdym systemie pełno jest linii ujścia, ale i utwardzeń mających linie te blokować albo (co nie jest tym samym) jeszcze embrionalnych aparatów, które linie te integrują, przechwytują, zatrzymują, w ramach nowego systemu, jeszcze w fazie przygotowań. Należałoby przeanalizować krucjaty z tego punktu widzenia. Jednak pod każdym z tych względów kapitalizm charakteryzuje się czymś szczególnym: jego linie ujścia nie są jedynie trudnościami, z którymi musi się on zmierzyć, ale raczej warunkami jego funkcjonowania. Ukonstytuował się on na pewnym ogólnym rozkodowaniu wszystkich przepływów – przepływów bogactwa, pracy, języka, sztuki, itd. Nie odtworzył on kodu, ustanowił raczej rodzaj przeliczalności, aksjomatyki zdekodowanych przepływów na swej ekonomicznej podstawie. Związuje z sobą linie ujścia i gna naprzód. Powiększa stale swe granice i ciągle odnajduje się w sytuacji, w której osuszać musi nowe wycieki w kolejnych zaporach. Kapitalizm nie rozwiązał żadnego ze swych fundamentalnych problemów, nie potrafi nawet przewidzieć, jaki będzie wzrost gospodarczy danego państwa w skali jednego roku. Nie przestaje przekraczać swoich ograniczeń, zaraz jednak wpada na nie gdzieś dalej. Ląduje w sytuacjach odrażających jeśli chodzi o sposoby produkcji, wytwarzane życie społeczne, demografię, jego peryferia przebiegające przez kraje rozwijające się, jego wewnętrzne regionizacje, itd. Wszędzie, gdzie rozszczelniają się wciąż rozszerzane granice kapitalizmu, znajdziemy nawilżające go wycieki i ujścia. Ujście rewolucyjne (ujście aktywne, które na myśli ma Jackson, kiedy mówi „nie przestaję uciekać, uciekając jednak szukam broni”), jest zapewne czymś innym niż schizo- -ujścia, toksyko-ujścia, itd. To jednak właśnie problem marginesów – sprawić, by wszystkie linie ujścia podłączyły się do wspólnego planu rewolucyjnego. Przez kapitalizm przepływają więc linie ujścia o nowym charakterze, jak i rewolucyjne potencjały nowego typu. Widzi pan, jest jednak nadzieja.
(...) System taki jak kapitalizm przecieka na wszystkie strony, przecieka, a następnie osusza swoje ujścia, nakleja łaty, zawiązuje więzi, by powstrzymać nadmiar wycieków. Tu jakiś skandal, tu jakiś wypływ kapitału, itd. Są też jednak ujścia innego rodzaju: są komuny, ludzie marginesu, przestępcy, ćpuni, ujścia narkotyczne, ujścia wszelkiego rodzaju, ujścia schizofreniczne, ludzie uciekają i wyciekają na wszystkie możliwe sposoby. Nasz problem jest taki (nie jesteśmy przy tym tak głupi, by wierzyć, że jego rozwiązanie wystarczy do zrobienia rewolucji): mając do czynienia z systemem, który rzeczywiście przecieka z każdej strony i który jednocześnie nie przestaje za wszelką cenę blokować, represjonować i osuszać swoich ujść, jak sprawić, by ujścia te stały się czymś więcej niż tylko indywidualnymi próbami czy małymi wspólnotami, by stały się rzeczywiście pewną maszyną rewolucyjną? I dlaczego, aż dotąd, wszystkie rewolucje tak źle się kończyły? Nie ma rewolucji, w której nie byłoby już pewnej centralnej lub scentralizowanej maszyny wojennej. Nie będziemy się tarmosić czy bić na pięści, potrzebna jest pewna maszyna wojenna, która organizuje i jednoczy. Jednak aż do dziś nie było w polu rewolucyjnym takiej maszyny, która nie odtwarzałaby jednocześnie, na swój sposób, czegoś zupełnie przeciwnego, to znaczy aparatu państwa, samego organizmu zniewolenia. To właśnie problem rewolucji: w jaki sposób maszyna wojenna podtrzymać może wszystkie ujścia, w których pęka obowiązujący system, nie dławiąc ich i nie osuszając i nie prowadząc do odtworzenia aparatu państwa. Kiedy więc Jervis mówi, że nasz dyskurs staje się coraz bardziej polityczny, to ma rację, bo o ile w pierwszej części naszej pracy akcentowaliśmy pewne dualności, o tyle teraz poszukujemy nowych sposobów jednoczenia się, gdzie wspólnie włączyć się mogą na przykład dyskurs schizofreniczny, dyskurs ćpuński, dyskurs perwersyjny, dyskurs homoseksualny, wszelkie dyskursy marginalne, gdzie wszystkie te ujścia i te dyskursy zaszczepiają się na pewnej maszynie wojennej, która nie dąży do odtworzenia Państwa ani Partii. To także dlatego nie mamy już ochoty mówić o schizoanalizie, bo wracalibyśmy tu znowu do faworyzacji pewnego szczególnego ujścia – ujścia schizofrenicznego. Interesuje nas tu znalezienie ogniwa, co prowadzi znów wprost do problemu politycznego, który jest w przybliżeniu następujący: aż dotąd partie polityczne konstytuowały się raczej jako syntezy interesów, zamiast podjąć się analizy masowego i indywidualnego pragnienia. Albo, co wychodzi na to samo: partie polityczne konstytuowały się dotąd jako zalążki aparatów państwowych, zamiast konstruować niesprowadzalne do tych aparatów maszyny wojenne".
G. Deleuze, Bezludna wyspa. Teksty i wywiady z lat 1953-1974, przeł. J. Brzeziński, Kraków 2024.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz