wtorek, 21 grudnia 2021

The political animals / Zwierzęta polityczne

The political animals

"The zone where the natives live is not complementary to the zone inhabited by the settlers. The two zones are opposed, but not in the service of a higher unity. Obedient to the rules of pure Aristotelian logic, they both follow the principle of reciprocal exclusivity. No conciliation is possible, for of the two terms, one is superfluous. The settlers' town is a strongly built town, all made of stone and steel. It is a brightly lit town; the streets are covered with asphalt, and the garbage cans swallow all the leavings, unseen, unknown and hardly thought about. The settler's feet are never visible, except perhaps in the sea; but there you're never close enough to see them. His feet are protected by strong shoes although the streets of his town are clean and even, with no holes or stones. The settler's town is a well-fed town, an easygoing town; its belly is always full of good things. The settlers' town is a town of white people, of foreigners.

The town belonging to the colonized people, or at least the native town, the Negro village, the medina, the reservation, is a place of ill fame, peopled by men of evil repute. They are born there, it matters little where or how; they die there, it matters not where, nor how. It is a world without spaciousness; men live there on top of each other, and their huts are built one on top of the other. The native town is a hungry town, starved of bread, of meat, of shoes, of coal, of light. The native town is a crouching village, a town on its knees, a town wallowing in the mire. It is a town of niggers and dirty Arabs. The look that the native turns on the settler's town is a look of lust, a look of envy; it expresses his dreams of possession—all manner of possession: to sit at the settler's table, to sleep in the settler's bed, with his wife if possible. The colonized man is an envious man. And this the settler knows very well; when their glances meet he ascertains bitterly, always on the defensive, 'They want to take our place'. It is true, for there is no native who does not dream at least once a day of setting himself up in the settler's place.

(...) The natives' challenge to the colonial world is not a rational confrontation of points of view. It is not a treatise on the universal, but the untidy affirmation of an original idea propounded as an absolute. The colonial world is a Manichean world. It is not enough for the settler to delimit physically, that is to say with the help of the army and the police force, the place of the native. As if to show the totalitarian character of colonial exploitation the settler paints the native as a sort of quintessence of evil. Native society is not simply described as a society lacking in values. It is not enough for the colonist to affirm that those values have disappeared from, or still better never existed in, the colonial world. The native is declared insensible to ethics; he represents not only the absence of values, but also the negation of values. He is, let us dare to admit, the enemy of values, and in this sense he is the absolute evil. He is the corrosive element, destroying all that comes near him; he is the deforming element, disfiguring all that has to do with beauty or morality; he is the depository of maleficent powers, the unconscious and irretrievable instrument of blind forces. Monsieur Meyer could thus state seriously in the French National Assembly that the Republic must not be prostituted by allowing the Algerian people to become part of it. All values, in fact, are irrevocably poisoned and diseased as soon as they are allowed in contact with the colonized race. The customs of the colonized people, their traditions, their myths —above all, their myths—are the very sign of that poverty of spirit and of their constitutional depravity. That is why we must put the DDT which destroys parasites, the bearers of disease, on the same level as the Christian religion which wages war on embryonic heresies and instincts, and on evil as yet unborn. The recession of yellow fever and the advance of evangelization form part of the same balance sheet. But the triumphant communiques from the missions are in fact a source of information concerning the implantation of foreign influences in the core of the colonized people. I speak of the Christian religion, and no one need be astonished. The Church in the colonies is the white people's Church, the foreigner's Church. She does not call the native to God's ways but to the ways of the white man, of the master, of the oppressor. And as we know, in this matter many are called but few chosen.

At times this Manicheism goes to its logical conclusion and dehumanizes the native, or to speak plainly, it turns him into an animal. In fact, the terms the settler uses when he mentions the native are zoological terms. He speaks of the yellow man's reptilian motions, of the stink of the native quarter, of breeding swarms, of foulness, of spawn, of gesticulations. When the settler seeks to describe the native fully in exact terms he constantly refers to the bestiary. The European rarely hits on a picturesque style; but the native, who knows what is in the mind of the settler, guesses at once what he is thinking of. Those hordes of vital statistics, those hysterical masses, those faces bereft of all humanity, those distended bodies which are like nothing on earth, that mob without beginning or end, those children who seem to belong to nobody, that laziness stretched out in the sun, that vegetative rhythm of life—all this forms part of the colonial vocabulary. General de Gaulle speaks of 'the yellow multitudes' and Francois Mauriac of the black, brown, and yellow masses which soon will be unleashed. The native knows all this, and laughs to himself every time he spots an allusion to the animal world in the other's words. For he knows that he is not an animal; and it is precisely at the moment he realizes his humanity that he begins to sharpen the weapons with which he will secure its victory".

F. Fanon, The Wretched of the Earth, New York 1963.


Zwierzęta polityczne

"Obszar  zamieszkiwany  przez  skolonizowanych  i  obszar  zamieszkiwany  przez kolonistów to nie dwie uzupełniające się strefy. W tym przypadku podział nie służy jedności wyższego rzędu. Według zasad logiki arystotelesowskiej są to strefy wzajemnie się wykluczające: pojednanie jest niemożliwe, o jedną z nich jest za dużo. Miasto kolonizatora to miasto z kamienia i stali. Pełne światła i asfaltu   oraz —śmietników  pękających  od  resztek  nie  znanych,  nigdy  nie widzianych,  nawet  w  marzeniu,  produktów.  Stopy  kolonizatora  zawsze  są osłonięte, może z wyjątkiem plaży, ale tam nie można ich dostrzec z powodu odległości.  Stopy  są  chronione  solidnym  obuwiem,  chociaż  'lice  są  czyste, gładkie, bez dziur czy kamieni. Miasto Kolonizatora to miasto syte, leniwe; brzuch kolonisty —pełen zawsze dobrych rzeczy. Miasto kolonizatora to miasto białych, obcych.

Miasto  skolonizowane,  miasto  tubylcze,  miasto  czarne, medina, rezerwat,  to miejsce  podejrzane,  zamieszkane  przez  podejrzanych  osobników.  Na  świat przychodzi się tu byle jak, byle gdzie. Umiera się byle gdzie, na byle co. To świat zagęszczony; człowiek na człowieku, lepianka na lepiance. Miasto wygłodniałe, spragnione chleba, mięsa, butów, węgla, światła. Miasto skulone, miasto na kolanach,  miasto  pełzające.  Miasto  czarnuchów,  miasto  brudasów.  Jego mieszkaniec  spogląda  pożądliwie  na  miasto  kolonizatora.  Marzy  mu  się posiadanie. Na wszystkie możliwe sposoby: siedzieć za stołem kolonizatora, spać w jego łóżku, najchętniej z jego żoną. Skolonizowany jest zawistny. Kolonizator o tym wie; przyłapuje jego ukradkowe spojrzenia i rozglądając się bacznie dokoła stwierdza   cierpko: 'Oni  chcą  zająć nasze  miejsce'. To  prawda,  każdy skolonizowany  przynajmniej  raz  dziennie  marzy,  żeby  być  na  miejscu kolonizatora.

(…) Kwestionowanie świata kolonialnego przez mieszkańca kolonii nie ma w sobie nic z racjonalnej konfrontacji różnych punktów widzenia. Nie jest dyskusją nad tym,  co  uniwersalne,  lecz  niezbornym stwierdzeniem absolutnej wyjątkowości. Świat kolonialny to świat manichejski. Kolonizatorowi  nie  wystarcza  fizyczne ograniczenie —za pomocą policji i wojska —przestrzeni  skolonizowanego. Kolonizator czyniąc ze skolonizowanego kwintesencję zła podkreśla totalny charakter wyzysku kolonialnego. Nie wystarcza mu odmawianie społeczności skolonizowanej  jakichkolwiek  wartości.  Nie  zadowala  się  stwierdzeniem,  że wartości opuściły lub lepiej jeszcze —nigdy nie były obecne w skolonizowanym świecie. Tubylec —według kolonizatora —to osobnik całkowicie amoralny; obcy  wszelkim  normom,  negujący  wartości.  Jest  on —trzeba  to  wyraźnie powiedzieć —wrogiem wartości. A zatem jest złem absolutnym. Elementem wrogim,  niszczącym  wszystko,  czego  dotknie;  elementem  deformującym, wykrzywiającym wszystko, co ma związek z estetyką lub etyką; wcieleniem złowrogich  mocy;  nieświadomym  i  nieubłaganym  narzędziem  ślepych  sił. Dlatego Meyer mógł we Francuskim Zgromadzeniu Narodowym oświadczyć, że napływ ludności algierskiej jest równoznaczny z prostytuowaniem Republiki. Wartości zetknąwszy się ze skolonizowanym narodem stają się zatrute, skażone. Obyczaje   skolonizowanego,   jego   tradycja,   mity —zwłaszcza  mity —są symbolem tubylczości, a zatem wrodzonego zła. Dlatego też można postawić znak równości pomiędzy DDT, środkiem przeciwko robactwu roznoszącemu choroby, i religią chrześcijańską, niszczącą w zarodku herezje, instynkty, zło. Odwrót żółtej gorączki i ewangelizacja są zjawiskami tej samej natury. Należy jednak zaznaczyć, że łatwe sukcesy misjonarzy świadczą jedynie o rozmiarach alienacji ogarniającej skolonizowany lud. Mam konkretne powody, by w tym miejscu mówić o religii chrześcijańskiej. Kościół w koloniach to Kościół białych, Kościół obcych. Nie wzywa on skolonizowanego na drogę prowadzącą do Boga, lecz na drogę białego, pana, ciemięzcy. A jak wiadomo, wielu jest wezwanych, lecz mało wybranych. Nieraz  manicheizm  ów  z  nieubłaganą  logiką  prowadzi  do  odczłowieczenia skolonizowanego. Mówiąc wprost spycha go do rzędu zwierząt. 

Dlatego też język  kolonizatora,  gdy  wypowiedź  dotyczy  skolonizowanego,  jest  językiem terminów  zoologicznych.  Mówi  się  o  rozpełzaniu  się  żółtych,  o  wyziewach tubylczego miasta, o stadach, zaduchu, rojeniu się, mrowieniu, gestykulacji. Kolonizator, chcąc znaleźć właściwe określenie, zawsze odwołuje się do świata. zwierząt.  Europejczyk  nie  ma  trudności  z  tym 'obrazowym' słownictwem. Skolonizowany  doskonale  rozumie,  czemu  ów  zabieg  ma  służyć.  Wyże demograficzne,  rozhisteryzowane  pospólstwo,  twarze  pozbawione  ludzkich rysów,  bezkształtne  opasłe  ciała,  bezładna  zgraja,  niczyje  dzieci,  lenistwo wygrzewające się w słońcu, roślinny tryb życia —wszystko to mieści się w kolonialnym słowniku. Generał de Gaulle mówi o 'żółtej tłuszczy',  a  Mauriac  o czarnej, brązowej i żółtej masie, która niedługo zaleje świat. Skolonizowany wie o tym i śmieje się słysząc słowa, wedle których jest zwierzęciem. Wie, że nim nie jest.  W  chwili,  gdy  to  odkrywa,  sięga  po  broń,  mającą  zapewnić tryumf człowieczeństwu".

F. Fanon, Wyklęty lud ziemi, przeł. H. Tygielska, Warszawa 1985.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz